poniedziałek, 27 lipca 2015

Rozdział 13, czyli co się dzieje na wolności..

No wiec tak..
Nadchodzi dość.. dziwny rozdział.
Serio dziwny.
Tak jak do tej pory było dość poważnie i w ogóle mord, przemoc i przekleństwa, tak teraz..
No może w drugiej części rozdziału się o to pokuszę, ale na razie..
Zapraszam do czytania. XD


***

  Wstałam wcześnie rano. Bolały mnie plecy. Pomasowałam kark, wykręcając go trochę. Przyzwyczaiłam się do niewygody, ale ileż można. Jak tylko stąd wyjedziemy, biorę osobny materac i nara wszystkim, będę spać ile wlezie. Spojrzałam na śpiącego na krześle, związanego Charlie'ego. Natay przekręcił się na drugi bok, kopiąc mnie w łydkę. Zacisnęłam zęby, ale twardo powstrzymywałam się przed oddaniem śpiącemu chłopakowi. Przecież nie chciałam, żeby się obudził, skoro miałam iść coś zjeść i zapalić papierosa podkradzionego od któregoś z moich ludzi. Rozejrzałam się. Brakowało Can, Trevora, Nervila i Layli. Wstałam powoli i otworzyłam okno. Wyskoczyłam przez nie, okrążyłam budynek i weszłam z powrotem do budynku frontowymi drzwiami. Skierowałam swoje kroki do kuchni. Nacisnęłam klamkę, pchnęłam drzwi i usłyszałam wystrzał.
  - Wszystkiego najlepszego! - wrzasnęła czwórka uciekinierów. Otrzepałam się z kolorowych skrawków papieru i spojrzałam na nich jak na debili.
  - Po co to? - spytałam, marszcząc nos. - Się, no wiecie.. Dzięki i w ogóle, ale to niepotrzebne - zaśmiałam się.
  - Masz dopiero 17 lat, uciekłaś z najbardziej strzeżonego więzienia świata z własnym gangiem liczącym kilkudziesięciu ludzi, do tej pory cię nie wyśledzili i wątpię, żeby z ich umiejętnościami przyszło im to szybko. To jest powód do świętowania. - powiedział Nervil, zakładając ręce na klatce piersiowej. - Jeśli dożyjesz dwudziestki, to zrobimy ci taką imprezę, że cały świat o niej usłyszy - uśmiechnął się. Uśmiechnęła się też Candy, Layla, uśmiechnął się Trevor wraz z całą bandą popieprzeńców stojących za mną. Uśmiechnęłam się też ja. I toster. Wbiłam nóż w toster.
  - No dobra. W takim razie.. Zabawmy sie. Co wy na to? - zawołałam. Ludzie zaryczeli w odpowiedzi. Znaleźliśmy kilka ogromnych głośników, wystawiliśmy je na podwórko, kilku naszych pojechało do najbliższego miasta po żarcie i inne potrzebne rzeczy, jak moje fajki na przykład. Za motelem wcześniej zauważyłam ogromną dziurę, wyłożoną niebieskimi płytkami. Zapytałam Charlie'ego co to jest. Spojrzał na mnie jak na debila, a ja posłałam mu wzrok, który mówił 'nawet nie próbuj się śmiać'. Odpowiedział, że to basen, czyli miejsce, gdzie wlewa się mnóstwo wody i się w tym pływa. Zmobilizowałam swoich, żeby wyczyścili kąpielisko. Kiedy było już czyste, nalaliśmy do niego wody. Myślałam, że będzie szło wolniej, ale okazało się, że Charlie ma specjalne nielegalne kanały, przez które doprowadzał kiedyś ciepłą, czystą wodę do swojego motelu. Wykorzystaliśmy to i woda lała się, podczas gdy my przygotowywaliśmy resztę. Rozstawiliśmy stoły, na stołach poustawialiśmy alkohol, który zupełnie różnił się od tego więziennego, jedzenie i napoje. Na dachu umieściliśmy kilka lamp. W pewnym momencie przypomniałam sobie, że przecież nie mieliśmy muzyki. Zostawiłam wszystkich na podwórku, żeby dokończyli swoją robotę i weszłam do motelu. Przeszukałam wszystkie szafki, ale nic nie znalazłam. Żadnych płyt, żadnych kaset.. Nic. Podirytowana wsadziłam ręce do kieszeni i skierowałam się w stronę kuchni. Po drodze zauważyłam drzwi, za które jeszcze nie zaglądałam. Rozejrzałam się i zrozumiałam czemu nikt nie zwrócił na mnie uwagi. Znajdowały się we wnęce, w której do tej pory stał automat do robienia herbaty i kawy. Wzruszyłam ramionami i nacisnęłam klamkę. Zamknięte. Zaklęłam cicho. Kopnęłam w drzwi tuż obok zamka i przeszłam przez próg. Pierwsze co zauważyłam, to schody. Wiec w motelu jednak była piwnica. Kłamczuszek z tego Charlie'ego. Zeszłam na dół po omacku. Wymacałam włącznik i go nacisnęłam. Żarówka zamrugała kilka razy, po czym ostatecznie rozbłysła mdły światłem. Westchnęłam ciężko. Lepsze to niż nic. Rozejrzałam sie. Na lewo były półki z mocno zapleśniałymi przetworami. Podeszłam do nich i uśmiechnęłam się. Znalazłam kilka pustych kartonów, spakowałam do nich słoiki i zaniosłam do vana. Potem zaczęłam przeszukiwać resztę rzeczy. Usiadłam na ziemi i otworzyłam pierwszą skrzynkę. Była pełna ciuchów. Dziwnych, kolorowych, ale zabawnych. Znalazłam pięć takich pudeł wypełnionych przebraniami. Otworzyłam kolejne, podłużne. Były w nim lampki, kolorowe lampki. W kolejnych było coś dziwnego. Niektóre rzeczy były okrągłe, inne owalne lub podłużne. Obejrzałam dokładnie każdy po kolei. Dziwne te granaty. Takie kolorowe, ozdobne i do tego jakby puste w środku. Odłożyłam je delikatnie. Nigdy nic nie wiadomo z tym ustrojstwem. W końcu dotarłam do ostatniego pudła, ukrytego w samym kącie piwnicy. Karton był ogromny, a jego zawartość ciężka i plastikowa z tego co słyszałam. Znałam ten dźwięk. Szybko, ale precyzyjnie rozcięłam nożykiem taśmę opasającą karton i otworzyłam wieko.  Uśmiechnęłam się szeroko. To było to. Przejrzałam kilka płyt i kilka kaset, a mój uśmiech poszerzył się jeszcze bardziej.  AC/DC, Fall out Boy, Audioslave, Ratt, Kansas, Eagles of Death Metal, Iron Maiden. Oprócz nich było jeszcze wiele płyt innych zespołów, o których wcześniej nie słyszałam, ale po wyglądzie okładek założyłam, że mi się spodobają. Natrafiłam też na kilka płyt rapu, który uwielbiała Can. Wzruszyłam ramionami. Od biedy mógł być. Podniosłam karton i zaniosłam go na górę. Spojrzałam na ludzi śmiejących się, bijących i biegających gdzie popadnie. Moja rodzinka. Lepszej sobie nie mogłam wymarzyć. Włożyłam płytę do odtwarzacza, nacisnęłam guzik 'play', a z głośników buchnął początek starego, dobrego 'Thunderstruck'. Ściszyłam piosenkę prawie do zera. Wszyscy spojrzeli na mnie, a ja uśmiechnęłam się szeroko. Wyskoczyłam na podwórko, podeszłam do jednego ze stołów i wzięłam sobie z niego butelkę czegoś, co nazywało się piwo. Zwołałam wszystkich i kazałam każdemu wziąć po jednym. Kiedy wszyscy już swoje mieli, odchrząknęłam głośno.
  - Zanim zaczniemy się bawić, chciałam wam coś powiedzieć - zaczęłam, a wszystkie oczy ponownie zwróciły się ku mnie. - Znacie już moją historię, wiecie czemu jestem taka, a nie inna i wiecie jak znalazłam się miedzy wami.. Ale nie jestem pewna, czy do wszystkich dotarło czemu nie uciekłam tylko z wybranymi albo sama. Przecież tak byłoby prościej uciec i trudniej byłoby nas znaleźć. Przyznaję, jeszcze trzy lata temu, kiedy zaczynałam myśleć nad planem ucieczki, myślałam tylko o sobie, ale z biegiem czasu coś sobie uświadomiłam. Jesteśmy rodziną. Wszyscy wiemy, że nikt tutaj nie jest czysty, każdy ma coś na sumieniu, mimo to ufamy sobie, dobrze się razem bawimy. Mam najlepszą rodzinę pod słońcem. Jesteście szaleni, często niezrównoważeni psychicznie, macie dużo i jeszcze więcej na sumieniach, społeczeństwo was odrzuciło, ale teraz jesteśmy razem. Możemy wszystko, bo jesteśmy tutaj razem. Tyle razem przeszliśmy, że.. Żadna rodzina nie ma takiej historii i nie jest przy tym tak zżyta jak my - uśmiechnęłam się. - Pomyślałam, że może po zabiciu Stelli spróbowalibyśmy naprawić ten świat, co wy na to? Pokażemy tym sztywniakom co to dobra zabawa bez tych ich drogich zabawek, bez drogich ciuchów i świecidełek, za które mogą się powiesić. Pokażemy im jak żyć. Jesteście ze mną? - spytałam głośno. Odpowiedział mi ryk kilkudziesięciu osób. Uśmiechnęłam się. - Jeszcze raz dziękuję wam za to, że jesteście moją rodziną. To najlepsze urodziny jakie kiedykolwiek miałam.
  - Zdrowie Luzy Scarlet, największego pojeba galaktyki i okolic! - wrzasnął Natay, wskakując na krzesło. Butelki zostały wzniesione w górę w akompaniamencie dzikich wrzasków, które miały chyba imitować śpiewanie 'sto lat'. Uśmiechnęłam się i razem z resztą, wyzerowałam butelkę piwa. Nagle przypomniałam sobie o pudłach z ciuchami. Wyniosłam je na podwórko z niewielką pomogą kilku osiłków i pokazałam przebrania wszystkim zebranym. Ktoś pogłośnił muzykę i zaczęła się zabawa. Głośna muzyka, głośny śmiech.. I dorośli kryminaliści, najgorsze oprychy świata przebrane za księżniczki i wróżki w różowych spódniczkach, z kolorowymi boa na szyjach i plastikowymi koronami na głowach, bawiły się jak małe dziewczynki w przyjęcia, tylko, że zamiast herbat była smakowa wódka i cola. Kiedy stanęłam po środku zamieszania i głośno spytałam o papierosy, które mieli mi kupić, zostałam poprowadzona do jednego z vanów. Kiedy Rudy otworzył drzwi, zaniemówiłam. Zobaczyłam tęczę, całą paletę kolorów fajek. Chwyciłam pierwszą z brzegu i szybko ją otworzyłam. Odpaliłam papierosa i zaciągnęłam się dymem. Tak, zupełnie co innego niż w Nr.1. W podskokach wróciłam na tyły budynku.
  - Pij, pij, pij, pij, pij! - krzyczała dość duża grupka, stojąc naokoło Charlie'ego jak się potem okazało, który akurat zerował kolejne piwo z rzędu. Pokrzyczałam chwilę z grupką, potem podeszłam do moich 'księżniczek' i wypiłam z nimi kilka 'herbatek', pogadałyśmy o sensie życia, a ja zostałam siłą ubrana w czerwoną, obcisłą sukienkę. Rozerwałam jeden jej bok tak, żebym dała radę w niej chodzić. Rozdarcie musiało sięgać powyżej biodra, żebym dała radę postawić choć jeden krok. Nagle wpadłam na genialny pomysł. Zabrałam chłopakom niebieskie boa, pozłacaną koronę, różowe tutu, to wszystko nałożyłam na siebie i wspięłam się na dach.
  - Na bombę! - wrzasnęłam zbiegając z dachu i wybijając się z jego krawędzi. Leciałam. Wreszcie mogłam poczuć jak to jest latać. Zacisnęłam oczy, wstrzymałam oddech i słuchałam tego krótko trwającego szumu szybko przelatującego powietrza. Zwinęłam się w kulkę i wbiłam się w taflę wody. Wypłynęłam na powierzchnię w akompaniamencie głośnych wrzasków aprobaty. Wyszłam z basenu i zostałam prawie od razu okryta ręcznikiem, zdjęłam sukienkę i w samej bieliźnie, owinięta tylko ręcznikiem, poszłam do motelu się wysuszyć. Wytarłam całe ciało, owinęłam głowę kolejnym ręcznikiem i ubrałam się w ogromną, czarną koszulkę i szerokie, szare spodnie dresowe. Poruszyłam ramionami i odetchnęłam z ulgą. Nareszcie luz. Wyskoczyłam na podwórko i obserwowałam jak po mnie do wody skaczą inni. A ja? Piłam, bawiłam się. W końcu to były moje urodziny. - Gdzie idziesz? - spytałam Natay'a.
  - Muszę się odlać, zaraz wracam - zaśmiał się głośno. Kiwnęłam głową, uśmiechając się pod nosem. Wzrokiem odszukałam Can. Już chciałam do niej podejść, ale zauważyłam, że rozmawia o czymś z Jake'iem. Nagle odniosłam wrażenie, że ktoś mnie wołał. Rozejrzałam się. Rozmowy cichły stopniowo, kiedy zauważyłam, że w moja stronę pędzi Natay. - Luza! Tu jesteś! - zawołał. Skinęłam głową, każąc mu tłumaczyć co się stało. - Nie ma na to czasu. Widziałem kilku ludzi, może z sześciu, max siedmiu. I koty. Dużo kotów. Musimy się spieszyć! - wrzasnął. Spojrzałam mu w oczy i już wiedziałam. Wskoczyłam do motelu przez okno, związałam włosy, chwyciłam obrzyn i szybkim krokiem przemierzyłam pokój. Wyważyłam drzwi i przeszłam przez korytarz. Kopnęłam obok z całej siły i już stałam przed motelem. Natay wskazał gdzieś do przodu. Spojrzałam w tamtą stronę i zobaczyłam czerwone światła samochodów stojących tyłem i ich zarys, który był wyraźny dzięki światłom samochodów stojących naprzeciwko nich. Zaczęłam biec. Gdzieś po drodze moja gumka do włosów pękła i ją zgubiłam tak jak dobry humor i całą moralność, jaka jeszcze mi została. Każda sekunda się teraz liczyła. Usłyszałam gdzieś przed sobą śmiech. Modliłam się w duchu, żeby nie usłyszeć zamiast niego wystrzału z pistoletu. Moje oczy przyzwyczajone już do ciemności, wypatrzyły tyły osobówek. Ustawione były w kręgu, tak, żeby ich światła oświetlały stojące na środku okręgu klatki. Jeden z facetów upił łyk piwa, odstawił butelkę na maskę, chwycił pistolet i podszedł do klatek. Usłyszałam głośne i wyraźne prychanie kotów. Przyspieszyłam, przeładowując broń. Wymierzyliśmy w tym samym momencie, ale to ja byłam szybsza. Rozległ się huk wystrzału, a zaraz po tym, wskoczyłam w krąg świateł, znów przeładowując obrzyn. Koleś leżał na ziemi martwy, ale jego koledzy nadal byli żywi i celowali we mnie. Niestety, na ich nieszczęście, moi koledzy też nie należeli do tych zimnych i sztywniejących, przynajmniej fizycznie. Po chwili usłyszałam kilkadziesiąt par butów i okrzyki, które "grzecznie prosiły" o odłożenie broni. Faceci w kręgu spojrzeli po sobie, kiedy pierwsza dziesiątka moich wkroczyła w krąg światła, uzbrojona po zęby. Cieszyłam się, że szybsi byli ci bez przebrań. Pistoleciki, nożyki i scyzoryki kolesi przy samochodach wylądowały na ziemi, a moi pozbierali je i pochowali po kieszeniach. Rozejrzałam się, zabijając wrogów wzrokiem.
  - Związać ich - powiedziałam do Sida, który przekazał tą informację dalej. Kilku ludzi pobiegło do motelu po liny i sznury, a reszta została ze mną. - Natay! Candy Black! Sid! Trevor! Layla! Nervil! Do mnie! - wrzasnęłam. Po kilku sekundach wymienieni wyszli z cienia i stanęli przede mną. - Sprawdźcie samochody. Jeśli znajdziecie jakieś klatki to oceńcie stan zwierzaków, policzcie klatki i przekażcie mi wszystko, ze szczegółami - zarządziłam, cedząc każde słowo. Kiwnęli głowami i zabrali się do roboty. Ja, mimo szczerej chęci torturowania fagasów stojących przy maskach samochodów, bez podnoszenia klatek, oceniłam stan kotów będących po środku kręgu. Wyznaczeni wcześniej ludzie, przekazywali mi raporty. Łącznie znaleźliśmy dokładnie 71 kotów w klatkach, które były małe, o wiele za małe i druciane, a druty wbijały się boleśnie w ciała zwierząt. Koty nie miały jak się ruszyć, były głodne, spragnione, przerażone i nieufne. Po dokładnym obejrzeniu każdego malucha będącego w okręgu i wysłuchaniu raportów, zacisnęłam pięści. Podniosłam się z klęczek i podeszłam do najbliżej stojącego najbliżej faceta, a raczej teraz już rozlazłej frytki. Spojrzałam mu głęboko w przerażone oczy, uśmiechnęłam się i przyłożyłam mu prosto w twarz. Padł na ziemię, a ja uklękłam nad nim i raz za razem wymierzałam boleśnie mocne ciosy. Połamałam mu nos, wybiłam ze trzy zęby, podbiłam oko, którego teraz już nie było widać przez opuchliznę. I patrzyłam na jego zakrwawioną, opuchniętą twarz. - To za te biedaki, skurwysynu - wysyczałam mu na ucho, zaraz przed tym, jak odgryzłam mu jego kawałek. Fagas zaczął się drzeć głośno, jak czasami darli się ludzie, którym odcinano palce. Wyplułam skrawek małżowiny, po czym wstałam znad wijącego się z bólu kolesia. Przetarłam usta i brodę wierzchem dłoni, czując w ustach smak cudzej krwi. Splunęłam pod swoje stopy. - Wracajcie do motelu i róbcie co chcecie. Natay, Can i reszta wcześniej wymienionych.. Pakujemy klatki do wolnego samochodu. Jedziemy uratować te zwierzaki. - warknęłam, delikatnie unosząc dwie klatki i stawiając je na tylnych siedzeniach. Kiedy wszystkie klatki stały już nieruchomo na tyle samochodu, otworzyłam drzwi od strony pasażera i zrobiłam wymowny gest głową. Związani spojrzeli po sobie. Zacisnęłam zęby i kopnęłam kolesia w tyłek tak, że odbił się czołem od samochodu. - Właź, gnoju - warknęłam, wpychając go na siłę do samochodu. Reszta wsiadła do samochodów już bez pomocy. Stanęłam nad pobitym do nieprzytomności kolesiem. Po chwili namysłu kazałam Nervilowi zapakować faceta do jego samochodu. Kiedy były policjant spełnił moją prośbę, usiadłam za kierownicą jednego z siedmiu aut i ruszyliśmy. Pędziliśmy do najbliższego miasteczka z prędkością, jaką Layla uznała przez CB radio za karalną. Nawet nie próbowałam włączać jakichkolwiek stacji radiowych, nie mówiąc o szukaniu fajnych piosenek. Mój trochę opuchnięty przyjaciel, siedzący obok, miał dość kwaśną minę.
  - Co z nami zrobicie? - spytał, sepleniąc. Słysząc jego głos, powoli odwróciłam głowę w jego stronę, po czym mój wzrok wrócił na drogę. Uśmiechnęłam się szeroko do swojej wyobraźni. Kątek oka zobaczyłam strach kolesia, panikę i desperackie próby wymyślenia czegokolwiek, co mogłoby mu uratować skórę. - M-mój szef się wami zajmie. jeszcze tego po-pożałujecie - prychnęłam słysząc jego przerażony głos i dzwoniące zęby.
  - Lepiej się teraz nie odzywaj, bo zrobię z ciebie dzwoneczki do sań pierwszego na świecie Świętego psychoMikołaja - warknęłam. Zerknął na mnie zdziwiony. - Twoje zęby. Trzymaj je zaciśnięte - westchnęłam, przewracając oczami. Po chwili miałam już w dupie co robi ten koleś. Niech się boi. I tak daję mu taryfę ulgową. Te biedne kociaki nie wiedziały co się z nimi stanie, a on wie. Pewnie tak jak reszta jego kolegów. No, może oprócz tego niekontaktującego. Powinnam zainwestować w trochę cierpliwości, bo niedługo tak kogoś zabiję, a przecież nie chcemy, żeby ktoś dowiedział się gdzie jesteśmy. Pomyślałam chwilę o tym co zrobimy z naszymi więźniami. Piątka z nas będzie miała dużo zabawy, jeden dość krótko, chyba, że damy dość do siebie nieprzytomnemu. Chociaż.. Mój kolega wspomniał coś o szefie, czyli nie byli sami. Chwyciłam szczekaczkę  i nacisnęła guzik. - Zjeżdżamy, to tu - powiedziałam, skręcając ostro w prawo. Pierwszy budynek na jaki natrafiliśmy od czasu motelu to było schronisko. Praktycznie wykopałam drzwi samochodu i sprawdziłam czy nie widać nas z budynku. - Nat. Chodź. Przywal mi, o tu - wskazałam prawy kącik ust. Natay wyprostował się zdziwiony. - Musi wyglądać realistycznie, nie? - wskazałam na smugi krwi  faceta, któremu odgryzłam kawałek ucha. Chłopak skinął głową i wymierzył solidny cios w mój policzek. Odrzuciło mnie w bok. Potrząsnęłam głową, tłumiąc w sobie instynktowną chęć oddania chłopakowi dwa razy mocniej. Wskazałam na drzwi wejściowe, przybrałam maskę przerażonej dziewczynki i wbiegłam do budynku. - Halo! Jest tu kto?! - zawołałam głośno, a z moich oczu popłynęły łzy. Dzięki czemuś co mnie stworzyło za mój dar aktorstwa. Z pokoju po prawej wyszedł ogromny, łysy mężczyzna z dużą ilością blizn na widocznych częściach ciała. Spojrzał na mnie pytająco. - Tam są.. Koty.. One są w klatkach.. Głodne, przerażone.. - powiedziałam urywanym głosem, wskazując drzwi. No nieźle, wczułam się. Facet kiwnął głową.
  - Ile? - spytał, kierując się do drzwi na lewo. Kiedy podałam mu liczbę, otworzył szerzej oczy. Jedno z nich było dziwne, jakby.. Jakby takie zamglone, ale nadal niebieskie. Potrząsnęłam głową. Najpierw zwierzęta. Jason, to znaczy łysy ze schroniska, zdjął drzwi wejściowe z zawiasów, żebyśmy nie musieli ich ciągle otwierać. Nosiliśmy klatki, każdy po dwie i każdy robił pięć rund. Kiedy skończyliśmy, wszyscy dostaliśmy po dwie miseczki, kubeł wody i torbę jedzenia dla kotów. Pokazywaliśmy zwierzakom, że nie ma się już czego bać, że wszystko już jest dobrze, że są bezpieczne. Co dziwniejsze, udawało nam się. Koty nam zaufały. - Nie mogły być długo w niewoli, maksymalnie dwa dni. Nie byłyby tak ufne. Dzięki wam nadal żyją - powiedział Jason, kiedy już ze wszystkim się uporaliśmy, a koty spały albo obwąchiwały pomieszczenie. Pociągnęłam nosem. Facet spojrzał na mnie i też usiadł na ziemi, tak jak my. - Gdzie reszta? - spytał, a ja spojrzałam na niego zdziwiona. - Nigdy nie uwierzę, że Luza uciekła z taką garstką ludzi.
  Zmarszczyłam brwi. Skąd?
  - Nigdy też nie myślałem, że kiedykolwiek cię zobaczę. Już teraz jesteś legendą - powiedział, a ja potrząsnęłam głową, udając, że nie wiem o co chodzi. - Udawanie nic ci tu nie da. Wiem sporo rzeczy i mam kontakty tam, gdzie nawet ty nie możesz dotrzeć. Nigdy bym cię nie poznał, gdyby nie cynk od tych z góry - powiedział, uśmiechając się lekko. Skinęłam głową, przyznając mu rację.
  - Ta, nie uciekłam tylko z nimi, ale przywiozłam koty tylko z nimi i oprychami, którzy chcieli je zabić. Możemy ich tu wprowadzić? Pozamykaliśmy samochody, ale nie chcielibyśmy, żeby uciekli - westchnęłam. Jason skinął głową. Spojrzałam na resztę, a oni ruszyli do na nowo założonych drzwi. - Więc.. Jason. Mówisz, że nigdy byś się mnie tu nie spodziewał. To ja nie spodziewałam się, że TY będziesz pracował TUTAJ. TY, który od psychopaty w opinii publicznej stałeś się bohaterem - powiedziałam siadając już normalnie, luźno.
  - A więc znasz tą historię - westchnął. Kiwnęłam głową. - Zanim spytasz czemu ogłoszone zostało rozwiązanie sprawy, ale nikt nie został zapuszkowany.. Pewne rzeczy się nie śniły ani filozofom, ani żadnemu innemu człowiekowi na tej ziemi. To samo by ci powiedziała Leah Stewart, moja współpracownica i Roksana, mój najgorszy wróg.
  - Czekaj.. Czy Roksana to nie imię...
  - Właśnie o tym mówiłem. Nie drąż lepiej - przerwał mi. Wzruszyłam ramionami. Czyli nie mam co nawet pytać o to, jakim cudem miał zdrowe oko mimo przebicia go stalowymi igłami i jak to możliwe, że sam zszył sobie usta metalową nicią, a potem rozerwał ją samym uśmiechem nie uszkadzając sobie warg. No i oczywiście nie było sensu pytania o to, jak sam sobie przebił to oko. Szkoda.
  - Wchodźcie wreszcie - zawołał Natay, kopiąc jednego z naszych więźniów w tyłek. - Małe gnojki. Jak do znęcania się nad zwierzętami to pierwsi, ale jak wiecie, że nie macie już szans wyjść z czegoś cało to nie skorzystacie - warknął, sadzając fagasów pod ścianą.
  - Zostawicie mi ich? Mam ochotę się wyżyć na kimś - powiedział Jason. Spojrzałam na niego, potem na swoich ludzi, którzy wzruszyli ramionami. Kiwnęłam głową.
  - Możesz ich sobie wziąć, ale ten z pręgą na czole jest nasz - powiedziałam twardo. Jason zaprowadził kolesi na zaplecze i zamknął ich tam na klucz. Mój kolega, z którym tu przyjechałam, skulił się w sobie. - Jedziesz z nami? Wielu z moich chciałoby cię poznać - zaproponowałam Jasonowi. Zastanowił się chwilę, po czym zgodził się. Zapełniliśmy miski z jedzeniem i wodą dla kotów, Jason zaniósł swoim więźniom bukłak wody i trochę suchego chleba. Spojrzałam na Jasona zdziwiona.
  - Nie bój się. Mam inny pomysł na ich ukaranie - uśmiechnął się, a ja przez chwilę pomyślałam, że nie tylko ja tu jestem niezrównoważona psychicznie. Uśmiechnęłam się mimowolnie. Myślałam, że ten Jason, wielki bohater, który 13 lat temu zatrzymał falę zabójstw, będzie trochę bardziej sztywny. Cieszyłam się, że to była tylko pomyłka. Zostawiliśmy 5 samochodów pod schroniskiem, a pozostałymi dwoma ruszyliśmy w drogę.
  - Więc.. Jason.. - zaczęłam, drapiąc się po kolanie. - Czemu nie mogę prowadzić? - spytałam, wybijając palcami rytm na oknie.
  - Masz 17 lat, dopiero co uciekłaś i znów chcesz tam wracać? Nie powinnaś prowadzić, bo jak zatrzyma was policja, to będzie źle, wierz mi - powiedział twardo. Pierwszy raz w życiu poczułam, że ktoś inny niż ja ma rację. Wcześniej o tym nie pomyślałam. Zgodziłam się z facetem siedzącym za kierownicą i spojrzałam na ciemność za oknem. Po kilku minutach zajechaliśmy pod motel. Było cicho, zbyt cicho. Wysiedliśmy z samochodów, każdy z bronią w ręku. Podzieleni na cztery dwuosobowe grupy, rozdzieliliśmy się. Natay i Can obeszli motel od lewej strony, Nervil i Layla od prawej, ja z Jasonem weszliśmy do środka i skierowaliśmy się na lewo, a Sid i Trevor na prawo. Od strony kuchni i piwnicy nic nie znaleźliśmy. Nagle usłyszałam wołanie. Przebiegłam przez salon i wyskoczyłam na podwórko. Nie zrobiłam ani jednego kroku dalej. Opuściłam broń i uśmiechnęłam się szeroko. Wszyscy siedzieli za motelem pochłonięci grami planszowymi i karcianymi. Kiedy tylko nas zauważyli, otoczyli nas i chcieli wiedzieć co się działo. Opowiedziałam im krótko o tym, jak zajechaliśmy do schroniska, o bezpieczeństwie kotów i o tym jak Jason dowiedział się, że jesteśmy nikim innym tylko pierwszą paczką uciekającą z Nr.1. Jason od razu został wzięty w obroty. Pytaniom nie było końca, czemu się nie dziwiłam. Prawie każdy tutaj uwielbiał tego łysego psychopatę. Uśmiechnęłam się, nalewając sobie pół szklanki czystej wódki. Wypiłam wszystko na raz i skrzywiłam się lekko. Gorzka. Tego smaku mi brakowało. Stałam przy stole, kiedy wszyscy, dosłownie wszyscy siedzieli i słuchali co mówił Jason. Wreszcie trochę spokoju. Nalałam sobie kolejne pół szklanki i wypiłam to duszkiem. Nagle ktoś zasłonił mi usta dłonią i przyciągnął do siebie. Chwyciłam rękę, która mnie trzymała i próbowałam ją od siebie oderwać. Niestety z marnym skutkiem. Jeszcze nigdy nie spotkałam kogoś tak silnego, kogoś, kto byłby kobietą. Odwróciłam głowę lekko. Kobieta położyła palec na ustach.
  - Nie krzycz, nie zrobię ci krzywdy. Po prostu nie chcę, żeby ktokolwiek przeszkadzał nam w rozmowie, a gdyby Jason zobaczył, że tu jestem, to wziąłby mnie na przesłuchanie. Zabiorę rękę, a ty nie będziesz nic mówić, tylko pójdziesz za mną, dobra? - powiedziała tak cicho, że gdyby nie szeptała mi centralnie na ucho, to pewnie bym jej nie usłyszała. Kiwnęłam nieznacznie głową. Kobieta puściła mnie, a ja spokojnie nalałam sobie kolejne pół szklanki wódki sobie i dla niej. Podałam jej szklankę, ścisnęłam obrzyn w jednym ręku, w drugim szklankę i poszłam za nieznajomą. Mimo, że moje oczy przyzwyczaiły się już do ciemności, nie mogłam zobaczyć co miałam pod nogami. W pewnej chwili zachwiałam się, ale kobieta mnie podtrzymała. Wzięła mnie za rękę i poprowadziła dalej. Zaciągnęłam się nocnym powietrzem. Rześkie, piękne. Zawiał wiatr od przodu i wtedy poczułam najpiękniejszy zapach jaki kiedykolwiek czułam. Zapach lasu, cynamonu i jakiegoś zwierzęcia, chyba psa. jej włosy rozwiały się na wszystkie strony. jedyne co mogłam teraz zobaczyć to to, że były długie, cholernie długie. Dłuższe niż moje. - Uważaj. Będziemy wchodzić teraz pod górę - powiedziała miękko. Jej głos był mocny i stanowczy, ale jednocześnie delikatny. Nigdy nie słyszałam czegoś podobnego. Wspięłam się za nią na górkę, wciąż nie puszczając jej dłoni, która trzymała moją mocno. Stanęłyśmy na górce. Kobieta usiadła, a ja wraz z nią. Upiłam łyk trunku, który teraz wydawał się dziwnie słodki. Przypomniałam sobie, że nalałam wódki wiśniowej. Uśmiechnęłam się pod nosem. - Dziękuję, że mnie nie wydałaś. Nie było mnie w domu od.. kilku tygodni chyba. Gdyby Jason teraz mnie zobaczył, pewnie by zwariował - zaśmiała się.
  - On jest.. twoim mężem? - spytałam cicho. Pokręciła głową, patrząc w moją stronę.
  - Jest dla mnie bardziej jak.. syn. Nie wiem jak to wyjaśnić, ale..
  - Nie musisz wyjaśniać, dość dużo dziwnych rzeczy widziałam, więc to nie jest wcale takie złe. Jason jako synek. No nieźle - zaśmiałam się pogodnie. Kobieta spojrzała na mnie.
  - Masz ładny głos - powiedziała, a mnie zatkało. - Tak w ogóle.. Powinnam się chyba przedstawić. Jestem Leah Stewart. Dokładnie to Leah Susan Stewart, ale nie lubię tego drugiego imienia.
  - Luza. Luza Scarlet - odpowiedziałam ściskając wyciągniętą ku mnie dłoń.
  - Patrz Lucy. Tam, w górę. Widzisz? - spytała wskazując niebo. Spojrzałam na nią, zastanawiając skąd zna moje prawdziwe imię. Po chwili wzruszyłam ramionami i zwróciłam wzrok w górę. Granatowe niebo, małe, białe punkciki, że niby gwiazdy i jedna, ogromna, biała tarcza księżyca w pełni. Wypiłam do końca swoją część trunku i odstawiłam szklankę obok broni. - Zabrałam cię tu, bo chciałam poprosić cię o pomoc, Lucy - spojrzała na mnie, a ja spojrzałam na nią. Księżyc oświetlał ją tak, że wyglądała trochę jak anioł. Jej oczy były jak diamenty. Błyszczały tak pięknie. Jej brązowe włosy powiewały lekko.
  - W czym pomóc? - spytałam przecierając oczy.
  - Muszę zabić parę osób, ale w pojedynkę mi się to nie uda. Dałabyś radę mi pomóc? Tylko ty, nikt inny by nie poszedł. Żaden z twoich ludzi nie wchodzi w grę - powiedziała. Poczułam w głowie lekkie wirowanie.
  - Odpowiem ci jutro, ok? Dziś nie zbyt mogę już myśleć - zaśmiałam się.
  - Jesteś podpita, czuję to. Dobrze, powiesz jutro. Możemy tak posiedzieć jeszcze chwilę? - spytała, mówiąc co raz ciszej. Pokiwałam głową, kładąc się na zimnym piasku. - Ile dokładnie masz lat?
  - Dziś skończyłam siedemnaście - westchnęłam.
  - Najlepszego w takim razie - usłyszałam uśmiech w jej głosie. - Ja mam.. z dwadzieścia dwa - jej zawahanie nie wzbudziło we mnie żadnych podejrzeń. Czasami ludzie muszą kłamać. Chyba, że to wina alkoholu. Nie wiem. Zamknęłam oczy i prawie natychmiast odpłynęłam. Poczułam tylko jak ktoś mnie podnosi i idzie. Wczepiłam się w ciepłe, bardzo ciepłe ciało. Zawiał wiatr i poczułam zapach lasu, cynamonu i jakichś zwierząt, chyba psów. Długie, miękkie włosy smagnęły moją twarz. Na moim brzuchu leżał obrzyn, czułam jego ciężar. Mruknęłam zadowolona. Usłyszałam mocny, stanowczy, ale za razem delikatny głos, mówiący coś do kogoś. Ciepłe ciało zniknęło, a pod sobą poczułam miękki materac. ktoś okrył mnie kocem. Wtuliłam się w poduszkę i zasnęłam otulona pięknym zapachem lasu, cynamonu i jakichś zwierząt, chyba psów.

poniedziałek, 27 kwietnia 2015

Rozdział 12, czyli trochę przeszłości

Witam, witam i pozdrawiam. XD
Egzaminy skończone, to do pisania.

***

  - Luza! Wstawaj. Teraz ty prowadzisz - powiedział Natay, trząchając mną na wszystkie możliwe strony. Przetarłam oczy, walnęłam chłopaka w brzuch i zasiadłam za kierownicą. Zażądałam czegoś do jedzenia i już po chwili szamałam jabłko, wysłuchując rozmów moich ludzi, kłócących się przez SB radio. Teraz toczyła się bitwa o najlepszy gatunek muzyczny. Jedni mówili, że dupstep, inni obstawiali rap, jeszcze inni techno i dance. Wytarłam rękę o spodnie i chwyciłam szczekaczkę.
  - W dupach się wam poprzewracało! - zawołałam z pełnymi ustami. - Metal i rock, cioty!
  Burza rozgorzała na nowo, jednak szybko się zakończyła. Jechaliśmy już dwa dni, ale nadal byliśmy zbyt daleko, żeby zacząć cokolwiek ustalać i planować. Pod wieczór zajechaliśmy do małego miasteczka, w którym najechaliśmy jakiś ubogi motel. Dostaliśmy nocleg i wyżywienie za półdarmo, więc nie opłacało nam się napadać na niego ani jechać dalej.
  -Klucze do waszych pokoi. Trzy osoby na jeden. Nie przepychać się - powiedziałam, ciągnąc za sobą Can i Natay'a. Zatrzasnęłam za sobą drzwi i zamknęłam je na klucz. Po upewnieniu się, że nikt nas nie podgląda ani nie podsłuchuje, usiadłam na środku pokoju. - Widziałam go - stwierdziłam, kiedy dwójka moich przyjaciół usiadła obok. - Widziałam jednego z Ludzi Stelli. Jechał za nami. Widział nas.
  - Co z tego? Niemożliwe, żeby wiedział kim jesteś, skoro widział cię tylko chwilę - westchnął Natay. Cisnęłam ku niemu niemą błyskawicę.
  - Ty tak serio? - spytałam, lekko poddenerwowana poziomem jego myślenia. - To są psy. Szkolono ich tylko po to, żeby umieli rozpoznać wroga jednym spojrzeniem. Raz chcieli mnie zabić, ale przejrzałam ich i się nie udało. Na pewno przyjadą spróbować znowu - warknęłam, przygryzając paznokieć. Myślałam bardzo intensywnie. - Na tą chwilę mamy dwie możliwości. Albo będziemy czekać aż nas znajdą, albo pojedziemy dalej, czekając aż nas znajdą.
  W końcu zdecydowaliśmy się na czekanie podczas jazdy, jednak ruszać mieliśmy zamiar dopiero rano. Tymczasem ludzie spod ciemnej gwiazdy bawili się w najlepsze. Grali w karty, alkoholową rosyjską ruletkę i w wiele innych gier. Było dużo śmiechu, jednak ja wolałam siedzieć w motelowej kuchni, popijając zimne piwo z ogromnego kufla. Na przeciwko siedział właściciel z identycznym kuflem w ręku.
  - Dlatego sądzę, że nie powinieneś ufać tej suce, Charlie. Jeśli zdradziła raz, to może zrobić to znowu. Nie ufaj jej, bo już na to nie zasługuje - powiedziałam twardo. Właściciel pokiwał delikatnie głową.
  - Masz rację. Masz absolutną rację - wyszeptał. Właściwie to spodziewałam się czegoś innego. Do jego motelu wbija zgraja kilkudziesięciu osób, do tego uzbrojonych, a on wychodzi im naprzeciw i proponuje nocleg, siedzi sobie z szesnastoletnią dziewczyną, pije piwo i opowiada o swoim życiu. Nie no, tylko pogratulować. Chyba jest nienormalny. - Ale wiesz co, Lucy? Nie obchodzi mnie co zrobiła. Już nie. Ona już nie żyje - powiedział Charlie. Zerknęłam na niego. - Zabiłem ją. Strzeliłem w głowę. Chyba nie cierpiała za bardzo.. Jak myślisz?
  - Chyba nie - wzruszyłam ramionami. Poczułam dreszcz niepokoju, a po chwili Charlie, właściciel motelu, wstał i wyjął z szafki nóż. - Czyli jednak świr.. - mruknęłam, upijając łyk piwa.
  -Wszystkie jesteście takie same.. Wszystkie.. Każda z was.. Niewdzięcznice.. Kurwy.. Łżecie za każdym razem.. - szeptał, spokojnym wzrokiem wpatrując się w nóż. - Każda.. Każda z was powinna.. Wszystkie powinien spotkać ten sam koniec.. - wyszeptał. Pokiwałam głową, dokańczając piwo. Brak jakiejkolwiek wymaganej reakcji chyba trochę wkurzył właściciela, bo rzucił się na mnie z nożem. Przekierowałam cios w bok, uderzając dłonią w jego przedramię i złapałam gościa za nadgarstek. Wybiłam mu z dłoni nóż i pociągnęłam go do ziemi. Wykręciłam jego ramię do tyłu i usiadłam mu na plecach, odstawiając kufel na stół. - Puść mnie.. - wycharczał. Przycisnęłam jego głowę do podłogi i zamyśliłam się. A może tak jebnąć to wszystko i wyjechać w Bieszczady? Nie byłoby to takie głupie. Zawsze chciałam pojeździć na nartach. Może jak zabiję wszystko co mam zabić, to się tam wybiorę. Wzrokiem odszukałam najbliższy odłączony od prądu kabel i odcięłam go od urządzenia. Związałam Charlie'mu ręce, zakneblowałam go i chwytając mocno jego ramię, podniosłam go z ziemi i poprowadziłam do jego prywatnego salonu. Skrzyknęłam gang, żeby się naradzić. Ludzi siadali gdzie popadło. Zabawny widok. Miałam dość dobry humor, więc chwilę pogawędziłam z tymi, którzy siedzieli obok mnie. Sprawę Charlie'ego postanowiłam odroczyć na kilka minut, co wyraźnie nie spodobało się skazanemu. Cały czas się kręcił i próbował uwolnić skrępowane ręce. Jego spojrzenie skakało z jednej twarzy na drugą. Wyglądał jak małe zwierzątko uwięzione w klatce. Zaśmiałam się cicho, po czym klasnęłam w dłonie.
  - Dobra. Cicho tam - uciszyłam ludzi. Poczekałam aż ostatnie szepty umilkną i kontynuowałam. - To jest Charlie, właściciel motelu, który niespełna rozumu, próbował mnie zabić. Dlaczego? Nie mam pojęcia. Właśnie dlatego się tu zebraliśmy. No, Charlie.. - zwróciłam się do kolesia. - Powiedz nam. Czemu zaatakowałeś bezbronną dziewczynkę, którą jestem? - spytałam, zrywając taśmę z jego ust. Szmer niezadowolenia przeszedł przez pokój, kiedy właściciel opuścił głowę. - Gadaj - zażądałam.
  - Przez nią - powiedział cicho. To wszystko przez nią. Obiecywała, że będzie przy mnie, że wszystko się ułoży, że weźmie rozwód.. Byłem głupi - chlipnął, a ja poklepałam go po plecach.
  - Mów, mów. I tak jest nudno - powiedziałam całkowicie poważnie. Charlie wziął głęboki oddech.
  - Poznaliśmy się w liceum. Dla mnie to była miłość od pierwszego wejrzenia. Piękna, inteligentna, przebiegła.. Nigdy nie spotkałem drugiej takiej kobiety. Niestety, nie udało mi się zrobić nic więcej niż zostanie jej przyjacielem. W ostatniej klasie pokłóciliśmy się bardzo mocno. Kontakt nam się urwał, ona wyjechała i koniec. Myślałem, że tak będzie najlepiej, że więcej się nie spotkamy. Myliłem się. - Charlie zacisnął pięści. - Wróciła. Piękna jak kiedyś, charakterna jaką ją zapamiętałem. Nie wróciła jednak sama. Przyjechał z nią jej mąż. Obrzydliwie bogaty, z dzieckiem z poprzedniego małżeństwa i z drugim, już ich. Chłopczyk-bękart i dziewczynka z prawego łoża, plus dwójka dobranych rodziców. Zazdrościłem temu gnojowi. On miał wszystko czego ja mogłem tylko chcieć. Rodzinę, duży dom, pieniądze, szczęście.. i ją. Niczego nie dałem po sobie poznać, chociaż bardzo cierpiałem. Pogodziliśmy się, udawałem, że wszystko było w porządku. Wróciliśmy do bycia przyjaciółmi. Po kilku latach zdarzyła się tragedia. Jej córka umarła. Nie mogła liczyć na wsparcie męża, który wyjechał w interesach. Przyszła do mnie. Pocieszałem ją jak mogłem. Bolało mnie patrzenie na to, jak bardzo cierpiała. W końcu... W końcu przespała się ze mną. Co najzabawniejsze, powiedziała, że zawsze chciała to zrobić. Nie żałowała. Trwało to jakiś czas i ona nagle zniknęła. Ona, jej syn i mąż. Ona mi zniknęła. Moja ukochana. Obiecała, że zostawi tego bufona i się pobierzemy. Okazało się, że mnie wykorzystywała, kiedy jej męża nie było. Powiedziała mi to w twarz, kiedy po kilku tygodniach wpadłem na nią na ulicy. Wyśmiała mnie. Zaczaiłem się na nią następnego dnia, zaciągnąłem do piwnicy i zastrzeliłem.. - zagryzł wargę aż do krwi, która leniwie spłynęła po jego brodzie i skapnęła na błękitną koszulę. niewidocznym ruchem wyłączyłam magnetofon i znów poklepałam pocieszająco Charlie'ego po plecach. - Przepraszam za ten atak. To się nie powtórzy. Mogłabyś mnie rozwiązać? - poprosił. Pokiwałam głową.
  - A ja nadal jestem bardzo ciekawy czemu Nervil nam pomaga - wtrącił Natay. Przewróciłam oczami. A ten znowu swoje. "Ciekaw tego,  ciekaw tamtego" Czego on, do cholery, ciekawy nie był? Nervil spojrzał na mnie, a ja kiwnęłam głową. Niech wyjaśni to raz a dobrze, bo żyć mi ludzie nie dadzą.
  -Od dzieciństwa chciałem być wolny od wszystkiego co mogłoby mnie zatrzymać - westchnął. - Dorastałem w dobrej rodzinie. Nic nie wskazywało na to, żeby kiedykolwiek miało się wydarzyć coś złego. Miałem starszą siostrę, którą bardzo kochałem. Szanowałem rodziców, byłem miły dla innych ludzi, bo tak wypadało. Spokojnie żyłem sobie jak normalne dziecko. Problemy zaczęły się na początku gimnazjum. Dorastanie, hormony.. Wszystko w nas, chłopakach, buzowało. Pierwsze papierosy, alkohol, bójki, wagary.. Wtedy też doszedł do władzy dowódca rosyjskich sił obronnych. Zgadał się z USA i kilkoma innymi państwami i zaczęli podbój wszystkiego. Dosłownie podbili cały świat. Podzielili go względem stref oświetlenia.. To chore, ale prawdziwe. Ojciec chciał, żeby wstąpił do Akademii Policyjnej.. Kiedyś policja nie była taka jak teraz. Nie mogła wymierzać sprawiedliwości, nie można było trafić do więzienia z rąk jakiegokolwiek policjanta.. Nie było miast otoczonych murami i strzeżonych całą dobę siedem dni w tygodniu - zacisnął pięści, uspokajając się głębokim wdechem. - Żeby nie sprawić zawodu rodzinie, poszedłem po Akademii. Nie chciałem tego. Chciałem być wolny, ale było to niewykonalne. Jeden fałszywy ruch i zostałbym uznany za zdrajcę. Trzymałem się wzorców. i wytycznych, byłem normalny. Z nikim nie rozmawiałem o tym co myślę, a myślałem dużo. O wszystkich. O wszystkim. Chciałem zmienić politykę, świat. Oni go zniszczyli. Pamiętam czasy, kiedy można było prawie wszystko, nikt nie wnikał w życie prywatne innych, póki było względnie normalne. Nie wytrzymywałem. Moja psychika zaczęła siadać, utarte zdania tłukły mi się po głowie. Wtedy poznałem ją - zwrócił się ku Layli. - Mówiła wszystko co przyszło jej na myśl. Nie bała się wyrażania swoich opinii. Nie bała się więzienia. Było jej obojętne co z nią się stanie. Chciała tylko mówić. Nienawidziła ciszy. Podziwiałem ją, a potem pokochałem. Urodziła mi wspaniałego syna, została wspaniałą żoną i matką.. A ja dalej chciałem zmienić świat. Pamiętam te gorący, letni dzień. Ciemne chmury nadchodziły ze wschodu. Jechaliśmy do mieszkania syna  jakiegoś polityka. Wbiliśmy z buta przez drzwi. Smith jak zwykle wrzeszczał, żeby wychodzili z podniesionymi rękami. Po chwili usłyszeliśmy kroki dochodzące z wnętrza mieszkania. Moi koledzy odpierali pierwsze natarcia dziennikarzy. Tylko im nie mogliśmy nic zrobić. Mimo, że byli normalnymi ludźmi, chroniło ich prawo. Wracając do sprawy wezwania.. Zza rogu wyszła mała, brązowowłosa dziewczynka. Przeraźliwie chuda. Wszyscy zwrócili uwagę na plamy krwi. Myślałem, że jest ranna, ale wtedy ona wypuściła z ręki nóż. W tym momencie była już na celowniku wszystkich policjantów. Spokojnie odpowiadała na pytania. Przyznała się do zabicia brata i dobrowolnie dała się zakuć w kajdanki. Szkoda mi jej było. Poprosiłem o chusteczki i trochę ją wytarłem. Wzięliśmy ją do samochodu i pojechaliśmy do Akademii Policyjnej. Spytaliśmy czy nie byłoby szans dla małej. Zgodzili się dać jej szansę na normalne życie.. - zamyślił się i prychnął. - Normalne życie.. Zamknięcie ust każdemu, kto odstaje od reszty, selekcjonowanie ludzi na tych, którzy nadają się do życia i tych, którzy umieszczani są w Numerach.. Mogła żyć skazując takich jak ona, ale nie udało się jej nakłonić do współpracy. W Akademii miał miejsce test umiejętności, jak zwykle na koniec półrocza. Lucy zdała go jako jedna z nielicznych. Dzieciaki nie lubiły jej już wcześniej, ale po teście zmieniło się to w czystą nienawiść. Którejś nocy jakiś chłopak wszedł do jej pokoju. Chciał ją udusić, ale kiedy nachylił się nad nią ze sznurem, ona wyciągnęła scyzoryk i wbiła go w szyję chłopaka. Jej współlokatorki narobiły hałasu. Lucy przyznała się do wszystkiego. Zabrali ją do punktu "startowego" Numeru 1. Ubrana w za duży, pomarańczowy kombinezon z karabinem w rączce.. Odprowadziłem ją pod same drzwi i objaśniłem jej wszystko jeszcze raz, na spokojnie. Wtedy na mnie spojrzała. Spojrzała mi w oczy i powiedziała, że w ten sposób nigdy nie będę wolny, i że szybciej zgniję pod ziemią niż cokolwiek zrobię. Powiedziała mi to jedenastoletnia dziewczynka. Wtedy zdałem sobie sprawę, że tego właśnie chciała. Chciała wolności, której jak na ironię, nie doświadczyłaby za murami. W Numerze 1 nie było cenzorów, straży patrolujących ulice, podsłuchów, kamer.. Wtedy też przypomniałem sobie swoje marzenie. Zastanawiałem się tylko jak miałem je spełnić skoro w domu czekała na mnie żona z dzieckiem. Nie chciałem ich narażać, więc poddałem się od razu. Kiedyś, kiedy wróciłem do domu z dziennej zmiany, opowiedziałem Layli historię Lucy. Moja żona zechciała ją poznać, więc zorganizowałem jej widzenie. Luza miała wtedy 14 lat, własny gang.. Rozmawiając z Laylą zadawała dużo pytań, na które moja żona nie potrafiła odpowiedzieć. Wszystko wróciłoby do normy, gdyby nie to, że mój syn też zechciał ją poznać. Oboje, i Layla i on, polubili Luzę. Zresztą ja też. Wtedy zdradziła mi swój plan ucieczki i zabicia macochy. Spytałem ją czemu chce to zrobić. Odpowiedziała, że chciałaby zmienić cały świat, ale na razie tylko Stella była w jej zasięgu. Powiedziałem, że pomogę jej uciec. Bez zastanowienia zgodziłem się jej pomóc, pod warunkiem, że nauczy mnie sprzeciwiać się całemu światu. Layla nie była na mnie zła, popierała moją decyzję, Trevor tak samo. Od tamtej pory rozpoczęły się przygotowania. Ojciec Luzy trochę skomplikował sprawę, ale ostatecznie i tak wyszło na nasze. Stella wiedziała, że Lucy już nie istnieje, więc chciała zabić coś co z Lucy pozostało. Chyba czuła, że Luza długo nie wytrzyma i przyjdzie po nią. - Nervil uśmiechnął się. Dostarczyłem wam informacji o zmianie warty, położeniu vanów, kody dostępu i sypnąłem trochę ciekawostkami o Stelli. Nie jestem na bezużyteczny jak myślicie.
  - Nikt nie jest bezużyteczny - warknęłam, patrząc w okno. - każdy jest przydatny, choćby dlatego, że jest, że żyje, i że nie dał się zabić - westchnęłam, wstając. Minęła północ. Podwędziłam fajki właścicielowi motelu i wyszłam na podwórko. Rozejrzałam się i skoczyłam wyciągając ręce w górę. Wspięłam się na dach, usiadłam i zapaliłam papierosa. Tak jak myślałam. O wiele lepsze niż w Numerze 1. Zaciągnęłam się i wydmuchnęłam dym w stronę księżyca. Usłyszałam kroki.
  - Co ty tu robisz, tak sama? - spytał Trevor. Usiadł obok i spojrzał w niebo.
  - Świętuję - odpowiedziałam niechętnie. Spojrzał na mnie zdziwiony. - Świętuję szóstą rocznicę zabicia Mata. 15 czerwca to właśnie dzień mojego wyzwolenia z rąk tego gwałciciela.. - zaciągnęłam się. Spojrzałam na księżyc i uśmiechnęłam się lekko wydmuchując dym z płuc. - I moje urodziny.


***

Kill them all zaliczone.
Następnym co napiszę, będzie EnAli, ff z Magi : Kingdom of magic.
Wreszcie to skończyłam, jestem z siebie dumna. :"D

środa, 11 marca 2015

Rozdział 11, czyli UCIEKAMY.

No to tak..
Miał być rozdział na ferie.
Miały być 3 rozdziały.
Nie wyszło niestety.
Przepraszam. D:
Naprawię to w najbliższym czasie. D:

***

  Przeddzień ucieczki. To dziś. Jutro ruszamy. A mnie aż nosi. Jak dotąd trójka ludzi się wycofała, piątka uciekła bez żadnego słowa, dwójka jest niezdecydowana, a reszta siedzi na cicho, żeby przypadkiem nie oberwać.
  -Jak to 'nie wiesz gdzie jest'?! - wrzasnęłam uderzając dłońmi o stół. Dziewczyna stojąca po drugiej stronie drgnęła, wbijając wzrok w ziemię. - Jak mogłaś nie zauważyć, że twój facet zniknął?! - ryknęłam, załamując ręce. Czasami miałam już dość tych ludzi. Zabawnie było ich szukać, kiedy było to zamierzone, ale nie teraz, nie w tak ważnym momencie. Odetchnęłam głęboko, padając na kanapę. - Idź już - powiedziałam łaskawie.
  - Przepraszam, naprawdę. Znajdę go do jutra. Obiecuję - szeptała dziewczyna. Spojrzałam na nią z byka.
  -Wypierdalaj stąd, proszę - wycedziłam. Dziewczyna drgnęła, a po chwili wybiegła z pomieszczenia. Westchnęłam ciężko. Czemu połowa ludzi z mojego gangu była taka... rozlazła i niezdecydowana? To przestępcy czy nie? No niech ich cholera jasna, no.
  -Luza. Co teraz? - szepnęła Can.
  - Nic. Robimy tak, jak ustaliliśmy. Nie będę nic zmieniać przez kilku tchórzliwych pajaców. Im mniej ludzi, tym lepiej. Prościej będzie uciec - mruknęłam. Natay zaczął masować moje spięte barki, co przyjęłam z pomrukiem wdzięczności. Całe napięcie powoli ze mnie uszło razem z palącą wściekłością. Candy położyła się na kanapie, układając głowę na moich kolanach. Przeczesując palcami jej włosy, przymknęłam oczy, próbując zasnąć. Po kilku minutach chuj strzelił cały mój dobry nastrój. ktoś zapukał do drzwi. Warknęłam cicho, sypiąc wiązanką przekleństw.
  - Czego? - zawołałam. Drzwi skrzypnęły i do pomieszczenia zajrzała Liv.
  - ktoś do ciebie przyszedł, prze pani - powiedziała ostrożnie, widząc mój wyraz twarzy. Ktoś się ośmielił przerwać moją próbę drzemania. No tylko torturować i do zupy. jakby czytając w moich myślach, Liv zniknęła. Usłyszałam jakąś przepychankę słowną, podniesione głosy i po chwili kobieta znów pojawiła się w polu widzenia. - Mówi, że to ważne. Jakiś Sil. Brązowe włosy, wysoki..
  - Nie ma sprawy. Wiem o kogo chodzi - przerwałam jej dobrotliwie. Co jak co, ale próbowała zatrzymać natręta. Dobre z niej dziecko. Spojrzała na mnie wyczekująco, a ja kiwnęłam głową. - wpuść go. Jeśli usłyszycie krzyki, to je zignorujcie.
  Nie przestając głaskać śpiącej Can, otworzyłam szeroko oczy, mrugając nimi kilkakrotnie.
  -Siemka - powiedział Sil wchodząc do pokoju zaraz za 'zaginionymi' ludźmi z mojego gangu. - Przyprowadziłem uciekinierów. Zabalowali wczoraj z nami i zasnęli u nas. - wyjaśnił bez żadnych emocji. Kiwnęłam głową, zastanawiając się czy on w ogóle odczuwa jakiekolwiek emocje, ale po kilku sekundach zapomniałam o moich przemyśleniach. Uśmiechnęłam się pod nosem, lustrując twarze balowiczów.
  -Baczność - warknęłam. Sześciu mężczyzn wyprostowało się jak struny. - Sześć kółek wyznaczonym torem i dwa zestawy ćwiczeń z wczoraj. Potem wracacie tutaj i macie zakaz wychodzenia poza bar do rozpoczęcia akcji.
  - Ale.. - jęknął któryś. Uśmiechnęłam się chłodno.
  - Co? Coś nie tak? Kac dokucza? Macie to, na co zasłużyliście - zaśmiałam się radośnie. Jęcząc cicho, wywlekli swoje tyłki z pokoju, a ja zwróciłam się do Sila. - Dzięki. Bardzo pomogłeś.
  -Mam jedno pytanie - przerwał mi. Natay za mocno ścisnął moje barki. bardzo nie lubił, kiedy ktoś mi przerywał. Uspokoiłam go gestem dłoni. - Mogę uciec z wami?
  Spojrzałam na Sila zdezorientowana.
  -Sorry not sorry, ale nie bierzemy więcej ludzi. Mamy komplet. Gdyby, wzięła niewtajemniczonych i nie przeszkolonych w tym kierunku ludzi, cały plan by się poszedł jebać - mruknęłam przeciągając się na tyle, na ile pozwalała mi głowa Can leżąca na moich udach. Sil pokręcił głową.
  -Nie oni. Tylko ja - powiedział beznamiętnie.
  - Hmmm... Zdrada swoich dla zdobycia wolności? - mruknęłam, patrząc na mężczyznę spod półprzymkniętych powiek.
  - No, mniej więcej - powiedział, rozkładając ręce bezradnie. Wybuchłam gromkim śmiechem, budząc przy tym Candy, która opierając się łokciami o moje kolana, podniosła głowę do góry. Natay nadal stał za kanapą trzymając dłonie na moich barkach. Niecierpliwił się. Czekał na mój wyrok. Luza Scarlett, sędzia najwyższy. No chyba się poryczę ze śmiechu. - To jak będzie? - spytał Sil bez emocji.
  -Możesz, ale jest jeden warunek. - Can zeszła ze mnie, a ja wstałam i obeszłam stół, stając twarzą w twarz z mężczyzną. - Nie możesz się od nas odłączyć, do momentu, w którym nie zakończę oficjalnie wszystkiego, co mam zrobić. Wszyscy są mi potrzebni do jednej rzeczy, którą powinnam zrobić już dawno. Musisz przysiąc, że zostaniesz do końca.
  - A co jeśli złamię obietnicę? - spytał. Przyłożyłam dwa palce do skroni imitując broń palną.
  - Znajdziemy cię i PUF! - otworzyłam szerzej oczy i wywaliłam język na wierzch, by po chwili po prostu się uśmiechnąć. - Licz się z tym, że zginiesz za niewykonanie rozkazu. jestem dość mściwym człowiekiem.
  -Mogę chociaż wiedzieć jaka to rzecz, którą tak bardzo chcesz zrobić? - westchnął zakładając ręce na klatce piersiowej. Pokręciłam głową przecząco.
  -Wszyscy dowiedzą się o co chodzi dopiero jutro o 4.00, trzy godziny przed zmianą wartowników - wyszczerzyłam zęby w szerokim uśmiechu. Ręką wskazałam krzesło przy stole. Sil zajął je odrobinę nieufnie. Gestem nakazałam Candy i Natay'owi opuszczenie pomieszczenia, po czym padłam na kanapę, kładąc ręce na oparciu. - Chcesz już zostać z nami czy może jeszcze wrócisz do swoich?
  - Wrócę na dziś jeszcze - wzruszył ramionami. Wyciągnęłam papierosa i zapaliłam go, głęboko się zaciągając. - Powiedz mi, jak zrobiłaś, że się ciebie wszyscy tak słuchają? Bo wiesz...
  -Tak, wiem. Jestem dziewczyną, do tego młodą. I co z tego? To znaczy, że mam latać z gołymi cyckami po klubach? Dziękuję, postoję - prychnęłam. - Trafiłeś tu naprawdę niedawno. Ja radzę sobie od ponad pięciu lat i nadal żyję. Zdradzić ci czemu? - uśmiechnęłam się tajemniczo. - Nigdy nie daję ludziom drugiej szansy i mam ograniczone zaufanie do innych.
  - Jak to ma się do przeżycia? - żachnął się Sil. Przyszpiliłam go wzrokiem.
  -Kiedy widzisz, że ktoś czai się, żeby ci wklepać, zabij go. Nie zastanawiaj się nad tym kim jest. Widziałam miliony takich akcji. - Skrzywiłam się i trzepocząc rzęsami, wysyczałam : - 'To mój przyjaciel, nigdy by mi tego nie zrobił!' - warknęłam zniesmaczona. - Dwa dni później koleś leży sobie na środku drogi z przebitym sercem, a jego 'przyjaciel' dyma jego laskę. - Wzruszyłam ramionami. - W tym gównianym świecie nikomu nie można ufać. Tylko przestrzegając tej jednej, pieprzonej zasady przeżyłam tu i przeżyję wszędzie. - Zgasiłam papierosa, rozcierając go o stół.
  -Dobra. Zrozumiałem. Jeśli ktoś zawiedzie cię raz, to nie ma dla niego ratunku, tak? - podsumował Sil. Potwierdziłam ruchem głowy, wyciągając z kieszeni nóż i rzucając nim w ścianę, w miejsce, w którym widniał namalowany znak sojuszu Nacji, czyli tego całego szajsu, który wymyślił cały projekt 'Numer'. Na twarzy Sila pierwszy raz zobaczyłam chociaż cień emocji. - jesteś pojebana. Bardziej niż jakikolwiek człowiek, którego kiedykolwiek spotkałem.
  - I co? Wycofasz się teraz? Boisz się? - zarechotałam. - Masz czas do 4.00 i ani minuty dłużej. - Wstałam, a Sil zrobił to samo. Poprowadziłam go przez cały bar, aż do drzwi. Kiedy już chciał wychodzić, zagrodziłam mu drogę, opierając się ręką o odrapaną futrynę. - Dobrze się zastanów. Przemyśl dokładnie to, co zamierzamy zrobić, bo potem nie będzie już odwrotu. Albo będziesz z nami, albo martwy.
  -Trochę tragiczny wybór.. Jak w 'Antygonie' - powiedział, a ja spojrzałam na niego zdezorientowana. - Lektura ze szkoły średniej. Skończyłem do tego dobry uniwerek, ale coś poszło nie tak i znalazłem się tu..
  -Oszczędź mi waść historii swojego życia. Ja nawet nie mogłam iść do normalnej szkoły - warknęłam, wypychając go za drzwi. - Czwarta. Tutaj. Nie spóźnij się. To tyle - powiedziałam na odchodnym.
  -Do zobaczenia - pomachał mi, kiedy zatrzaskiwałam drzwi. Wsadziłam ręce do kieszeni spodenek i wolnym krokiem przeszłam przez salę. Zabrałam bluzę ze swojego prowizorycznego biura i wyszłam z baru. Natay i Can ruszyli za mną, ale zatrzymałam ich ruchem ręki. Chciałam ten ostatni raz przejść się po miejscu, w którym spędziłam praktycznie połowę swojego dotychczasowego życia. Narzuciłam na ramiona bluzę i pomaszerowałam w stronę bloków. Wspięłam się na jeden z nich, rozmyślając nad tym, co my właściwie robimy. Po co to? Dla zemsty? W takim razie po co jest zemsta? usiadłam na gzymsie, wyciągając paczkę fajek. Już dawno zapadł zmrok. Spojrzałam na przestarzały zegarek podwędzony trzy dni wcześniej z kieszeni jakiegoś samobójcy. Mimo nikłego światła księżyca, udało mi się odczytać godzinę. 23.47   Zapaliłam papierosa, zaciągając się głęboko dymem. Zostało niespełna pięć godzin, a ja te pieprzone pięć godzin siedziałam na zmianę klnąc i rozmyślając nad sensem tej całej akcji. Praktycznie rzecz biorąc mieliśmy umrzeć tutaj, więc po co uciekamy? To takie fajne żyć za murami, ale nadal w ukryciu? Przez chwilę nawet myślałam o odwołaniu tego wszystkiego, co zaplanowałam, rzucić wszystko w cholerę i dalej żyć sobie spokojnie, mogąc umrzeć w każdej chwili. Myśl ta rozwiała się wraz z zimnym podmuchem wiatru. Spojrzałam na zegarek. 3.49  Czas ruszyć dupsko do reszty. O 3.54 szłam już uliczką w stronę baru. O 3.56 usłyszałam śmiech i gwar. o 3.59 zobaczyłam światło buchające z okien mojej bazy. O 4.00 wykopałam drzwi z zawiasów, a wszystkie oczy zwróciły się na mnie.
  -To jak?! Gotowi?! - zawołałam, a w odpowiedzi ponad czterdziestu ludzi zaryczało dziko, unosząc szklanki z alkoholem w górę. - W takim razie bez pytań, bez bójek i przepychanek, wszyscy za mną! - wrzasnęłam wybiegając w ciemność. Za sobą, an przewidzianą rzeź, pociągnęłam stado dzikusów - moją rodzinę. Zatrzymaliśmy się między blokami podzieleni na grupy. Liv ze swoimi ludźmi pobiegła w prawo, grupa Hader - w lewo, a Drow i jego banda mieli biec okrężną drogą. Za mną został Sil, Rich i jeszcze jedenastu ludzi. Natay i Can przyłączyli się do losowych grup, więc musiałam polegać na tym co zostało. nasza czternastka spokojnym krokiem szła środkiem Nr.1, główną ulicą, kiedyś prawdopodobnie najbardziej ruchliwą. Minęliśmy niezaznaczone granice Wschodniego Skrzydła i stanęliśmy na samym centrum naszego więzienia, gdzie odbywały się wojny o terytorium. Na miejscu czekała na nas Kocia.
  -Cześć kochanie - uśmiechnęła się. Kiwnęłam głową na powitanie i kazałam ludziom zatrzymać się. - Wszystko gotowe. Jak u was?
  -Skończone. Zachodnie Skrzydło będzie miało niezłą niespodziankę - zaśmiałam się, grając na czas. - A co u Barney'a? Żyje jeszcze?
  -Tak i ma się nadzwyczaj dobrze. Pilnuje swojej pociechy u tej dwudziestopięciolatki, którą ostatnio widziałaś. - Przeciągnęła dłonią po udzie. - Lepiej idźcie obstawić jej mieszkanie. Nigdy nie wiadomo co strzeli Jake'owi do głowy. Czwarty blok od strony muru, drugie piętro, mieszkanie po lewej.
  -Jasne. Zaraz tam pójdziemy - mruknęłam. Kocia mrugnęła do mnie, szepcząc 'powodzenia', a ja z szerokim uśmiechem odwróciłam się i odeszłam. Za mną pomaszerowało trzynastu ludzi. Minęliśmy dwudziesty dziewiąty  budynek na wschód od centrum, skręciliśmy w lewo i weszliśmy do czwartych drzwi z rzędu. Trzecie piętro. Mieszkanie po lewej zostało pozbawione drzwi, a my spokojnie weszliśmy do środka. Barney poderwał się do góry, ale widząc mnie opadł z powrotem na fotel.
  -Piąta ulica trzeciego wymiaru, trzynaste okno wzwyż. Powodzenia i do zobaczenia, córeczko - uśmiechnął się. Pomachałam mu i wybiegłam z mieszkania. Po kilkunastu minutach Sil i Rich zatrzymali się.
  -Co jest? - warknęłam.
  -Mogłabyś wytłumaczyć nam co tu się dzieje? - spytał Sil wyraźnie zdenerwowany. Westchnęłam głęboko. - Ni cholery nie rozumiem o co chodziło tej kobiecie i twojemu ojcu.
  -Dwudziestopięcioletnia kobieta. Wiek przekłada się na liczbę budynków. Dodać do tego te cztery, które Kocia powiedziała. "Od muru" oznacza "na wschód". 29 bloków na wschód. Jeśli chodzi o piętra, to zawsze podajemy liczbę o jeden mniejszą od rzeczywistej - wytłumaczyłam, ruszając dalej. - Mojemu ojcu chodziło o numer drzwi. Piąta ulica, trzeci wymiar, trzynaste okno wzwyż. "Wymiar".. Tu chodzi o mnożenie. Pięć razy trzy. Wzwyż oznacza ukośnik. Szukamy drzwi o numerze 15/13.
  -Lecę szukać! - zawołał Rich i puścił się pędem przed siebie. Po kilku minutach dotarliśmy do mężczyzny, który czekał  na nas z założonymi rękoma. - Takich to ty masz informatorów - powiedział z przekąsem. - Jest tu dom 15/12 i tyle. Dalej nic nie ma.
  Podeszłam do Rich'a i pchnęłam drzwi, które wskazał. Przeszłam w głąb budynku, przestępując nad martwymi ludźmi. Skrzywiłam się lekko, czując znajomy odór. Za dwie godziny przyjedzie tu ktoś po te ciała, więc trzeba się trochę pospieszyć. Zaraz potem moją twarz rozświetlił uśmiech tryumfu. Wskazałam drzwi prowadzące do piwnicy oznaczone jaskrawym napisem, który głosił, że dobrze trafiliśmy. Otworzyłam je ostrożnie i weszłam do środka, prowadząc resztę. W pomieszczeniu leżały ogromne, czarne torby. Kazałam wszystkim ustawić się w kolejce i po kolei, każdemu wręczałam jedną. Wyszliśmy całą grupą przed dom. Zerknęłam na zegarek. Była 5.13. Za 47 minut zmieniano warty na murze. Trzeba działać szybko. Biegiem podążyliśmy do bramy w Południowym Skrzydle. Z bloków wybiegły trzy pozostałe grupy. Zaraz potem pojawiła się przy mnie Liv wraz z Hadesem i Drowem.
  _jak tam kamizelki? Dostaliście? - spytałam, patrząc na zegarek. 10 minut. Drow kiwnął głową, wskazując za siebie. Zerknęłam ponad jego ramieniem. Jego drużyna właśnie je rozdawała. - Dobra. Prowiant? - spojrzałam na Hadesa, a ten wskazał ludzi z plecakami wydętymi jak balony. - Co z transportem?
  -Udało nam się zdobyć kluczyki do trzynastu vanów - zasalutowała Liv, prostując się jak struna.
  -Myślałam, że będzie gorzej - mruknęłam zadowolona. Kiedy ja skończyłam ogarnianie sytuacji, wszyscy powoli wyposażali się w kamizelki kuloodporne, broń palną, którą przyniosła moja grupa i inne potrzebne im rzeczy. Drużyny specjalna i I dodatkowo niosły ze sobą karabiny, II granaty, a III dorwała się do czterech wyrzutni rakiet. Zastanawiało mnie tylko skąd Kocia i Barney to wszystko wzięli. - Wszyscy do mnie - zażądałam 5 minut przed 6.00. - Dzielimy się na dwie grupy. Can, bierzesz swoich i zabieracie vany. Reszta leci ze mną. Drużyna Can zachowuje się cicho i jak najszybciej ma się dostać do pojazdów. My robimy hałas. Działamy szybko i głośno. Niestety myślałam, że zdobycie tego wszystkiego zajmie nam trochę mniej czasu, więc historię swojego życia opowiem wam zaraz po tym, jak stąd uciekniemy i będziemy pędzić drogami ku wolności.
  -Ale jak masz zamiar nam...
  -japa, Rudy. Od czego jest SB radio? - żachnęłam się. - Jak już mówiłam, robimy hałas i zamieszanie. Oni się w tym nie odnajdą, bo są przyzwyczajeni do zwartych szeregów i zaplanowanych akcji.
  -Skąd to wiesz? - głos znowu zabrał Rudy.
  -Byłam przez nich szkolona - spojrzałam na zegarek. Wybiła 6.00. - JAZDA! - wrzasnęłam donośnym głosem. Przez dwoje drzwi po obu stronach Bramy wpadły dwie grupy, po lewej II i III, a specjalna i I po prawej. Rekruci właśnie zmieniali wartę. Senni, głodni i podirytowani nie mieli dobrego refleksu i pewnie nawet nie zauważyli, że  umierają postrzeleni w brzuch, serce, głowę.. Ewentualnie inną część ciała. A my pędziliśmy naprzód. Wrzeszczeliśmy, strzelaliśmy, śmialiśmy się.. Oby jak najgłośniej. Oby odciągnąć strażników od reszty. Odciągnąć i zabić. Zagłębialiśmy się dalej w labirynt korytarzy, który znałam na pamięć. Ostatni zakręt. Zdążyłam tylko sprawdzić godzinę i znów musiałam strzelać. Stanowczo za długo to trwało. Wychyliłam się za róg, nakazując ciszę. Nikogo nie było, a na końcu korytarza czekały na nas upragnione drzwi do wolności.
  - Ostatnia prosta, moje dzieci! - wrzasnęłam wyrywając naprzód, a za mną na spotkanie z przeznaczeniem podążyło ponad 20 osób. Wyważyłam drzwi. Przede mną stało 13 odpalonych i gotowych do drogi, czarnych vanów.
  -Wsiadajcie! - wrzasnęła Can zza kierownicy jednego z nich. Jak na zawołanie zaczęliśmy się przepychać ku pierwszym wolnym samochodom. Rzucaliśmy zabezpieczony sprzęt do środka, wskakiwaliśmy zaraz za nim i zatrzaskiwaliśmy drzwi. - No to jazda! - zawołała Candy Black wrzucając trójkę i ruszając z piskiem.
  -To jeszcze nie koniec! - poinformowałam, kiedy pierwszy pocisk odbił się od dachy opancerzonego vana. - Co za debile! To ich wozy i powinni wiedzieć, że nie tak łatwo je zniszczyć! - zaśmiałam się. Razem ze mną i Can w samochodzie byli jeszcze Natay i Jake. Zapowiadała się ciekawa podróż. - Podajcie mi to - zażądałam. Wzięłam do ręki szczekaczkę i nacisnęłam przycisk z boku urządzenia. - Słuchać, ferajna! - zawołałam. - Jedźcie cały czas za vanem z czerwonymi paskami. Jadę w nim ja, Natay, Candy Black i Jake..
  -Tu Rudy. Żaden van nie ma czerwonych pasków - usłyszałam. Palnęłam się otwartą dłonią w czoło.
  -Popatrz przed siebie - poprosiłam kulturalnie, zupełnie jak nie ja. Przytrzymałam nogą plecaki i otworzyłam jedno skrzydło tylnych drzwi auta. postukałam w dwa paski czerwonej taśmy izolacyjnej i schowałam się z powrotem do środka. - Coś jeszcze? - spytałam, rozpierając się na swoim miejscu. Przez chwilę było zupełnie cicho, ale w końcu usłyszałam ciche kliknięcie.
  -Miało być opowiadanie - powiedział ktoś, chyba Drow. Westchnęłam ciężko.
  -No dobra.. Kto chce ten słucha. Reszta też musi - usiadłam wygodnie, rozpierając się na dwa fotele. - Przez trzy lata byłam gwałcona. Pierwszy raz przeżyłam w wieku 8 lat. Robił to mój przyrodni brat. Obleśny, gruby, śmierdzący.. Typowy koleś bez życia. Mieszkałam z nim. Poniżał mnie, bił, molestował.. Przejebane miałam, no ale do rzeczy. W końcu nie wytrzymałam. Coś we mnie wybuchło i rozerwało moją normalność na strzępy. Pamiętam jakby to było wczoraj. Naostrzyłam nóż kuchenny. Był ogromny i zimny. Najpierw ścięłam swoje włosy, które Mat lubił. Potem poszłam do jego pokoju. Torturowałam go. Nacinałam mu skórę, wbijałam nóż w brzuch i chyba coś jeszcze, ale nie pamiętam. Tego samego dnia zgarnęły mnie służby specjalne i trafiłam na rok szkolenia razem z małymi rekrutami do Akademii Strażniczej. Niestety, nie wykorzystałam tej szansy. Zabiłam dwójkę dzieciaków, więc trafiłam do Nr.1. Potem było już z górki. Zostałam za psychicznie niestabilną, poznałam Barney'a i jego ekipę, Nata, Can i was wszystkich. I wreszcie poczułam, że mam rodzinę. Niedawno, jak wiecie, wbił do nas mój biologiczny ojciec z prośbą o ochronę statku przewozowego. To było ukartowane przez moją macochę. Za to co zrobiłam jej synalkowi, chciała mnie zabić, ale nie mogła zrobić tego otwarcie. Wiedziała, że ojciec by ją za to znienawidził. Chciała upozorować napad na statek i wtedy by się mnie pozbyła. Teraz właśnie jedziemy odszukać Stellę, moją macochę, jej podwładnych i wszystkich zabić. Wszystkich. Co do jednego - zakończyłam swoją przemowę splunięciem za okno. Zapaliłam papierosa i zaciągnęłam się głęboko. - Jakieś pytanka? - spytałam, trzymając papierosa w ustach. Przez chwilę trwała cisza, jednak przerwał ją jeden z chłopaków.
  -Tu Ichi z drużyny I, jednostka 3.
  -Czego chcesz pisarzu od siedmiu boleści? - westchnęłam.
  -Dobrze robisz, chcąc zabić swoją macochę. Kiedy nam się już uda cały plan to wątpię, że kiedykolwiek zechcę od ciebie uciec. Jesteśmy teraz rodziną - powiedział poważnym tonem, a ja spotkałam zaskoczone spojrzenie Natay'a. Wzruszyłam ramionami.
  -Tu Chin z drużyny I, jednostka 7. Mam pytanie. Widziałaś śmierć swojego brata czy sądzisz, że mogliby go jednak odratować? - spytał. Zamyśliłam się na chwilę.
  -Nie widziałam, ale wątpię, żeby z takimi ranami jakie mu zadałam zdołałby przeżyć. Gdyby jednak fachowa pomoc przybyłaby w miarę szybko, to tak, byłoby to możliwe, jak najbardziej - wyrzuciłam niedopałek za okno.
  -Tu Rudy z drużyny I, jednostka 8. Mówiłaś, że masz wtyki w wojsku. Możesz nam powiedzieć kto to? - zakończył zdanie siarczystym kichnięciem. Zamyśliłam się, rozważając czy wydać całą trójkę, czy na razie tylko staruszka. Raz kozie śmierć i tunel w świetle.
  -Wtyki powiadasz.. - mruknęłam. - Niech wszyscy, którzy nie prowadzą, spojrzą do tyłu. Nie zauważyliście czegoś? - poczekałam chwilę, by w końcu odpowiedzieć samej sobie. - Dołączył do nas czternasty van z trójką podłych zdrajców na pokładzie. Spokojnie. Mają własny prowiant, własną broń i kamizelki.. Nie musicie się niczym dzielić. Wiozą ze sobą kilka potrzebnych mi rzeczy. Chemikalia i takie tam.. - zacięłam się na chwilę, kiedy wymieniony van zrównał się z moim. Uśmiechnęłam się szeroko. - Nervil, Trevor, Layla.. Witamy na pokładzie rodzinki popieprzeńców.
  Małżeństwo byłych policjantów uśmiechnęło się do mnie, a ich syn, Trevor, skinął mi głową. Odpowiedziałam tym samym. Wstałam i otworzyłam szyberdach, wystawiając przez niego całą górną połowę swojego ciała. Mury Nr.1 były już daleko w tyle, ale nigdzie nie widziałam nawet jednego wozu pościgowego. Zrezygnowali? Odgarnęłam włosy z twarzy, uśmiechając się lekko. A może musieli po prostu opanować kilka  rozwścieczonych gangów, które próbowały uciec za nami? Odwróciłam się o 180* i przeczytałam napis na transparencie głoszącym, że właśnie wjeżdżamy do Neveshill. Wyszczerzyłam się. Gdybyśmy mieli czas, zdemolowalibyśmy to wszystko. Zaraz jednak przejechaliśmy przez mieścinę i pokierowaliśmy się dalej na północ, do mojego rodzinnego miasta.
  -No, Ternaive. Niebezpieczeństwo powraca - mruknęłam, biorąc do ręki szczekaczkę. - Dobra. Plan jest prosty. Znajdujemy Stellę, zabijamy wszystkich, co cenne, to nasze i spieprzamy jak najdalej. Chyba, że ktoś chce walczyć z całym oddziałem policji i wojska, to proszę bardzo, można zostawać - zarechotałam. - Tak jak mówiłam.. Po całej akcji macie wolny wybór. Zostajecie ze mną albo spieprzanie gdziekolwiek, żeby tylko ratować tyłek. Po wszystkim nie będzie mnie obchodziło co wybierzecie, bo to wasze życia. Na razie macie za mną podążać choćby nie wiem co.Akcja albo śmierć. Tyle ode mnie. Natay? - spojrzałam wyczekująco na chłopaka, który sięgnął po szczekaczkę.
  -A teraz cieszcie się każdą chwilą spędzoną razem z radiem "Wypierdalać" i firmą przewozową "I tak umrzesz". Dziękujemy za wybranie naszych linii i życzymy miłej podróży - powiedział spokojnym i pojebanie poważnym tonem. Zarechotałam dziko, po czym opróżniłam paczkę z ostatniego papierosa jaki mi został. Zapaliłam ostatniego papierosa produkowanego tylko w Nr.1. Od teraz będę palić te lepsze. Oj tak. Wolność popłaca. Z tą myślą zasnęłam ukołysana wyciem wiatru za oknem pędzącego 130 km/h vana kierowanego przez Can, nie mającą prawa jazdy.



***


Skończyłam.
Nareszcie skończyłam.
Uwielbiam III klasę gimnazjum, serio.
Zero czasu wolnego przez zajęcia dodatkowe, prace dodatkowe, klasówki, kartkówki...
Następny rozdział będzie z "Dziewięciorga Nieśmiertelnych".
Leah zmaga się z koszmarami i Potworami nękającymi ją na każdym kroku.
Co okaże się jej wybawieniem?
*Koniec odcinka.*  XD
Nie no, ale serio.
Leah ma przesrane. xD

wtorek, 16 grudnia 2014

Rozdział 10, czyli nowi znajomi...

WRESZCIE SIĘ ZA TO ZABRAŁAM.
KTA ciąg dalszy. :3

***


  Wstałam wcześnie. Bardzo wcześnie. Odgarnęłam włosy do tyłu i skopałam koc z łózka. Usiadłam na parapecie, przewieszając nogi przez okno i zapaliłam papierosa. Chłodny wiatr rozwiewał moje rozczochrane włosy. Pachniało już latem. Słońce dopiero zabarwiało się na różowo, więc miałam dużo czasu. Jak zwykle od dwóch tygodni obudziłam się przed świtem, dręczona wizją zewnętrznego świata. Tym razem nie będę widziała go tylko zza szpitalnego okna. Poczuję ten świat całą sobą. Świat, którego nie widziałam od sześciu lat, stanie przede mną otworem, a ja nie mam zamiaru zmarnować takiej szansy.
  Zaciągnęłam się gryzącym dymem, a po moim nadgarstku przesunęła się metalowa bransoletka. Natay sam ją zrobił ze znalezionego łańcucha i kawałka blachy. Nie brzmi dobrze, ale wygląda jak odzwierciedlenie mojego charakteru. Ostre, połączone ze sobą kawałki, głęboko raniące skórę, kiedy nieodpowiednio się z nimi obejdzie.
  Wyrzuciłam peta na ulicę. Usłyszałam dobrze znany mi dźwięk, choć lekko stłumiony przez dzielący nas dystans. Wychyliłam głowę trochę bardziej na zewnątrz i zobaczyłam to, czego się spodziewałam. Jake. Niepozorny, milutki, nienaganny, niewinny i bezkonfliktowy Jake. Właśnie ten grzeczny chłopak, starszy ode mnie o cztery taka, posuwał jakąś panienkę z burdelu Koci na samym środku ulicy. Zaśmiałam się cicho i dopingowałam chłopaka jeszcze przez chwilę. Od tygodnia była to już rutyna. Jake szybko wpasował się w nasze szeregi, odkrywając w sobie zboczonego psychola i krwawego fetyszystę. Wiedziałam, że tak z nim będzie. Mam nosa do takich ludzi.
  Wycofałam się do środka, kiedy laska szczytowała. Jake nie będzie miał dość i pójdzie pewnie po następną. I następną. I następną. Byłam ciekawa ile dziewczyn podobnych do tej jęczącej już przeleciał, skoro zawsze było mu mało,
  Przeszłam do kuchni w samych majtkach i po cichu zrobiłam sobie śniadanie na zimno składające się z dwóch kanapek i wczorajszej herbaty. Ostatnio uzupełnialiśmy zapasy, więc wybór mieliśmy dość duży, mimo to zdecydowałam się udać do więziennego magazynu. Nałożyłam koszulkę, spodenki, wzięłam buty w rękę i wyszłam cichaczem z domu. Buty nałożyłam dopiero na ulicy, kiedy byłam pewna, że nie obudzę Natay'a. Zapaliłam kolejnego papierosa i z nim między zębami ruszyłam do magazynu. Włamanie się do najmniej strzeżonego miejsca w Nr.1 nie było tak łatwe na jakie wyglądało. Przynajmniej dla nowicjuszy. Walnęłam dwa razy pięścią tuż nad zamkiem, kucnęłam z kawałkiem druta w dłoni, pogrzebałam nim chwilę w dziurce od klucza i po chwili kopnęłam w drzwi. Magazyn stał przede mną otworem. Przeszłam między półkami i wybrałam trzy najładniejsze jabłka jakie znalazłam. Zatrzasnęłam za sobą drzwi, spoglądając w niebo. Już niedługo znów ujrzę horyzont, jednak na razie zapowiadał się ciężki dzień. Roztarłam niedopałek o chodnik, wgryzłam się w jabłko i spacerkiem wróciłam do mieszkania.

  -Szybciej! Nie ociągać się! - wrzasnęłam do biegających ludzi, spoglądając na nich pobieżnie ze swojego wygodnego miejsca.
  -Nie czuję już nóg - jęknął jakiś chłopak.
  -Zaraz poczujesz moją, jak przestaniesz biegać! - zawołałam, przeglądając papiery.
  -Może zejdziesz tu do nas i poćwicz z nami, co? - zawołał Jake. Mówiłam, że pasuje do nas jak ulał. Chłopak szybko się nauczył, że każdego można do siebie przyciągnąć. Wystarczy jedno złe słowo, a koleś stał przed tobą.
  Spojrzałam na walające się przede mną papiery. Wszystko było już ustalone. Za dwa dni mieliśmy wyruszać, więc czemu nie pobawić się ten ostatni raz? Zeskoczyłam z dachu piętrowego domu lądując bezpiecznie na ziemi. Strzeliłam stawami palców z szerokim uśmiechem.
  -Czas na zabawę, panienki! - wrzasnęłam, puszczając się pędem między bloki. Skręcałam to w prawo, to w lewo, wspinałam się, chowałam, ale moich ludzi wszędzie było pełno. W końcu udało mi się ich zgubić, jednak mój tryumf nie trwał długo. Naokoło mnie zrobiło się jakoś dziwnie szarzej i zimniej. Spojrzałam na literki na murze, które z tej odległości były ledwo widoczne. -No i masz. Cholera jasna by to wzięła - westchnęłam, widząc nadchodzący gang prosto z Północnego Skrzydła. Obskurna mieścinka. Żadnej zabawy, sami szarzy i monotonii ludzie. Rzygałabym.
  -Proszę, proszę... Kogo my tu mamy? - zarechotał jakiś pryszczaty głąb. - Zgubiłaś się laleczko? Chodź, zaopiekujemy się tobą...
  -Jesteście tu nowi, co? - zagadnęłam, czując jak moje ręce żyjące własnym życiem, unoszą się ku górze.
  -Szefie, szefie - szepnął chłopak wyglądający na rok lub dwa starszego ode mnie. - Ona nie jest wcale tym za kogo ją uważasz.. Spójrz na jej oczy..
  Z gracją przeładowałam Berettę i starszy chłopak już nie żył. Tylko kilku wyciągnęło spluwy, reszta przeszła na tyły. Splunęłam na ziemię.
  -Więc jesteście nowi.. Nie macie jeszcze doświadczenia - mruknęłam wyciągając drugi pistolet.
  -Taka smarkula nie będzie mi mówiła, że nie mam doświadczenia. Pracuję w tej branży już 30 lat - warknął nosowym głosem facet, któremu ze złości poczerwieniały policzki. Rozbawiona spojrzałam na jego obwisły brzuch trzęsący się przy każdym ruchu i ryknęłam śmiechem. Umilkłam, poważniejąc nagle i wycelowałam. Pociągnęłam za spust, a zamachowiec padł jak długi między ludźmi. Kula minęła głowę grubego o kilka milimetrów. Miał dużo szczęścia.
  -Lepiej uważaj, bo jak widać nie wszyscy cię lubią - powiedziałam beznamiętnie. - Wcześniej chodziło mi o to, że nie wiece jak tu żyć, nie znacie zasad. - schowałam pistolet, krzyżując ręce na piersiach. - Oczekiwałam od was raczej podziękowań, a nie czegoś takiego - skrzywiłam się, widząc wciąż powiększającą się plamę na spodniach brzuchatego szefa. Jak oni dostali się do Nr.1? - Hej, ty - wskazałam lufą najwyższego mężczyznę.
  -Tak? - spytał grzecznie, kierując na mnie obojętny wzrok. Już go lubiłam.
  -Twój szef jest psychopatą czy coś? - spytałam szczerze ciekawa. Koleś pokręcił głową. Oh, czyli ani morderca, ani gwałciciel, ani psychopata. - To jak on się tu dostał? - zwiesiłam bezradnie ramiona, czując się jak nadzwyczajna gwiazda tego miejsca, gdzie otaczają mnie sami debile. Czy wszyscy ludzie z Północnego Skrzydła to idioci i niedorobione maminsynki?
  -Wrzucili nas tu zaraz po tym jak nie udała się akcja - wysoki skrzywił się. Przeczuwałam niezłą historię, ale zauważyłam, że nikt nie chce nic więcej powiedzieć. Trudno. I tak się w końcu dowiem o co chodzi.
  -Dacie się zaprosić do naszej bazy? Potraktujcie to jako przeprosiny za przestraszenie szefa - schowałam drugą spluwę i przekrzywiłam głowę w oczekiwaniu na odpowiedź. Mężczyzna obejrzał się na swoich kompanów, którzy pokiwali głowami. Zdecydowali się wykluczyć ze swojej grupy byłego już szefa, którego pozostawili samego sobie. Stawiam wszystko co mam, że nie dożyje jutra. Zwartą grupą ruszyliśmy do Zachodniego Skrzydła w milczeniu. Po kilku minutach zza rogu wybiegł Drow.
  -Chodźcie! Tu jest! - wrzasnął i po chwili cały skład gangu stał naprzeciwko nas. Patrzyli to na ludzi mnie otaczających, to na moją twarz.
  -Kto to? - spytał Natay. Nikt się nie ruszył, choć widziałam, że chcą zakończyć naszą grę w 'berka' trochę inaczej niż zwykle.
  -Nie wiem - wzruszyłam ramionami. Odwróciłam się do ludzi, którzy ze mną przyszli. Spojrzałam na każdego z nich, każdego z osobna twarz już pamiętałam. Wystarczyło odegrać swoją rolę i już będę miała ich w garści.  Rozłożyłam szeroko ramiona i uśmiechnęłam się przyjaźnie. - Witam w Zachodnim Skrzydle.
  Przez chwilę było całkowicie cicho, jednak między gangami nie zawrzało. Wręcz przeciwnie, co bardzo mnie zdziwiło. Ludzie witali się przyjaźnie, przedstawiali swoich kolegów i wymieniali się spostrzeżeniami na temat Nr.1. Poprowadziłam obie żywo rozmawiające ze sobą grupy do naszej bazy. Tam piliśmy, gadaliśmy, graliśmy w karty i wygłupialiśmy się jak jeszcze nigdy.
  -Tak w ogóle to jak się nazywasz? - spytałam mężczyznę siedzącego obok, który popijał jakiś tani alkohol, jedyny jaki tu dostarczano. Nikt nie wiedział skąd jest sprowadzany ani jak się nazywa, ale procenty to procenty. Ważne, żeby dawały kopa.
  -Sil - mruknął. Popatrzyłam na niego chwilę dłużej, po czym wzruszyłam ramionami. Poważny jest. Pewnie psychol jakiś czy co.
  -No więc, Sil...Opowiesz mi więcej o tej nieudanej akcji, o której wspominałeś? - spytałam patrząc na rozgrywający się przede mną pokaz umięśnienia ciał męskich.
  -Klasycznie. Jakiś świeżak za bardzo podjarał się swoją pierwszą akcją i opowiedział o niej kumplom. Za bardzo się rozniosło. My o niczym nie wiedzieliśmy, a na miejscu spotkania był cały lokalny oddział policji - skończył mówić i znów upił łyk gorzkiego czegoś. Zaśmiałam się głośno. Z dużego, starego radia leciały tylko stare, dobre zespoły. AC/DC, Slipknot, System of  a Down, Limp Bizkit, Hollywood Undead.. Żyć, nie umierać. Nr.1 to raj na ziemi. - A wy? Za co tu trafiliście? - z zamyślenia wyrwał mnie głos Sila. Wzruszyłam ramionami.
   -Każdy za co innego. Wystarczy trochę popytać, a znajdziesz tu różnych pojebów. Od pedofili, przez seryjnych morderców, po chorych psychicznie gwałcicieli - odparłam lekko. Trzymając papierosa w zębach, pstryknęłam zapalniczką, jednak ta nie zadziałała. Zaklęłam siarczyście. Sil zawołał jakiegoś kolegę, który wręczył mu zapałki. - Dzięki - powiedziałam po chwili, zaciągając się dymem.
  -Nie wpadliście razem? - zdziwił się Sil. Pokręciłam głową, wypuszczając z płuc potężną dawkę dymu.
  -Jesteśmy zlepkiem najgorszych kryminalistów z całego świata. Mamy speca od trucizn. Chin, pokaż się! - wrzasnęłam. Mały skośnooki Azjata poderwał się do góry. Kiedy przekierowałam wzrok gdzie indziej, usiadł z powrotem. - Mamy Afrykańczyka, który myśli, że jest ninją i każe do siebie mówić Ichi. Mamy cichych i głośnych zabójców. Mamy psycholi i zupełnie normalnych. Mamy skomplikowanych i całkowicie prostych umysłowo ludzi. Mamy głupich i mądrych. Sadyści, masochiści, narkomani, alkoholicy, pedofile, gwałciciele.. Póki nie ma z nikim większych problemów, to przyjmiemy każdego - wyjaśniłam. Sil tylko kiwał głową, zerkając co chwilę za siebie. Mania prześladowcza? Schizofrenia? Boi się, że jego kumple zaczną rozrabiać? A może boi się, że zostanie zgwałcony przez któregoś naszych?
  A ty? Za co tu trafiłaś? - zainteresował się. Cały czas był spięty jak dziewica przed pierwszym razem. Kurde, stary, spokojnie. My nie gryziemy. My tylko zabijamy.
  -Morderstwo - ucięłam temat, zmieniając ton głosu. Zaciągnęłam się dymem. Natay tu patrzył. Cały czas. Czułam to. Czułam jego wzrok z pomiędzy plątaniny ciał. Gorący, intensywny, pełen pożądania. Odwróciłam się do niego tyłem, opierając łokcie o bar. - Ile masz lat? - wypaliłam nagle. Sil zerknął na mnie rozbawiony.
  -Na ile wyglądam?
  Przewróciłam oczami.
  -Nie jesteśmy w tanim barze, a ty nie jesteś kobietą, żeby się tak bawić - westchnęłam. Sil nie odpowiedział tylko zajął się swoją szklanką. Z tego co widziałam wcześniej idąc za nim, miał bardzo szerokie barki i silnie umięśnione ramiona. Jasnobrązowe włosy sterczały mu na wszystkie strony bez używania żelu. Chociaż... Skąd miałby tutaj wziąć żel do włosów? Na policzkach i brodzie zauważyłam kilkudniowy zarost. I teraz najważniejsza kwestia. Oczy. Intensywnie srebrne i błyszczące jak ostrze noża. Głównie to w nich dopatrzyłam się informacji o wieku i stanie psychicznym Sila. Spojrzałam z powrotem na szklankę, szacując informacje. - Dwadzieścia osiem do trzydziestu jeden - wyszeptałam do siebie.
  -Dokładnie to dwadzieścia osiem i pół, ale i tak byłaś blisko - mruknął Sil. Uśmiechnęłam się pod nosem. Teraz czas na mnie. Będzie mnie oceniał. Nikt nie wiedział ile naprawdę mam lat, nawet ludzie z mojego gangu ledwo się domyślali. Umownie miałam 18, ale tu każdy posiadał coś umownego.. Na przykład zdrowie psychiczne. Cierpliwie czekałam na wyrok, kiedy Sil przyglądał mi się tak jak przed chwilą ja jemu. Pociągnął łyk alkoholu i westchnął. - Osiemnaście - uśmiechnęłam się. - Właśnie to chcesz usłyszeć. Tu każdy pewnie mówi, że osiemnaście, bo na tyle wyglądasz. Wątpię, żebyś miała mniej niż dwadzieścia lat. Po prostu młodo wyglądasz - spojrzał na mnie. Próbowałam doszukać się w jego wzroku kpiny lub wyższości, ale niczego takiego nie znalazłam. Roześmiałam się głośno. Sil zerknął na mnie zdezorientowany. Otarłam łzę rozbawienia i wskazałam okno, przez które wpadało pomarańczowe już światło zachodu słońca.
  -Myślę, że będzie lepiej, jeśli sobie pójdziecie. Robi się późno, a Zachodnie Skrzydło to najgroźniejsza strefa na świecie - wydusiłam chichocząc. Sil dał znak kumplom, żeby się zbierali, a po kilku minutach żegnaliśmy się w drzwiach. Sil wychodził ostatni. Zapałam go za ramię. - Mam szesnaście lat - szepnęłam mu na ucho. Ten zesztywniał patrząc prosto w moje oczy. Uwierzył mi. Wiedziałam to. Puściłam go i pomachałam na pożegnanie. Na plecach nadal czułam palący wzrok Nataya. Tylko on potrafił mnie rozpalić samym spojrzeniem. Tej nocy praktycznie nie spaliśmy.


***


No. Obiecałam, że będę pisać w grudniu, to piszę. xD
Przepraszam, że dopiero teraz, ale wcześniej miałam zapierdziel w szkole związany z ocenami.
Teraz będę wstawiała rozdziały częściej.
Jako, że nie mogę się prawie ruszać, to na pewno będę więcej pisała.
Miłego życia, miśki.
Do następnego. ♥

sobota, 9 sierpnia 2014

Rozdział 9, czyli planowanie czas zacząć.

wreszcie zabrałam się za ten nieszczęsny rozdział.
napisałam go podczas pierwszego dnia pobytu w szpitalu. xDD

***

  -No dobra ludzie! Spokój! - zawołała Can, kiedy wszyscy zebraliśmy się tydzień później. Ona, ja i Natay staliśmy na środku naszej bazy, a na około nas panował chaos jaki trudno było wyrazić słowami. Pod moją nieobecność do gangu dołączyło około dwudziestu pięciu ludzi, a tym trzech dziewiętnastolatków i dwie dwudziestopięciolatki.
  -Zamknąć ryje wy pokurwione przyjeby! - ryknęłam wskakując z hukiem na stół. Zapanowała cisza. Uśmiechnęłam się szeroko i wskazałam na towarzyszącego mi, nowego chłopaka. - Jakiś tydzień temu dołączył do nas Jake. jest spoko gościem, ale ma nierówno pod sufitem, więc pasuje do nas jak ulał. Nie gnoić mi go, bo to cipa i się zaraz popłacze. Nie radzę też go denerwować, bo chyba jest niebezpieczny - zawahałam się i spojrzałam na Jake'a. - Jesteś? W sensie, że niebezpieczny - gwałtownie zaprzeczył, więc uśmiechnęłam się szeroko. - Czyli jest. To mniej więcej tyle co do ogłoszeń parafialnych. Teraz czas na sprawy ważne i ważniejsze. Natay - zaprosiłam chłopaka do siebie gestem ręki. Usiadłam na stole, robiąc mu miejsce.
  -Na początek zaznaczam, że wszystko wymyśliła Luza i zmusiła mnie do wygłoszenia tej cholernej przemowy. Żale i skargi kierować do naszej sekretarki na piśmie - wskazał na mnie. Pokazałam mu ukradkiem środkowy palec, ale on kontynuował niezmordowanie. - To tak. Nasz kochany kapitan chce uciec z Nr.1. Tak Luziu, jesteś facetem. Uciekamy całą grupą oczywiście. Nie żeby coś. Spidalamy stąd wszyscy razem. I tu zaczyna się problem. Większą grupą będzie ciężej. Przy standardowej ucieczce złapaliby co najmniej połowę z obecnych. Ale! Po pierwsze, to nie żaden inny gang, tylko nasz, najlepszy i najgroźniejszy w całym Nr.1. Po drugie jesteśmy tu ja, Black Candy i oczywiście Luza. Po trzecie, mamy wtyki w dowództwie i straży, a po czwarte... Luza ma ukryty, prywatny motyw i nie zrezygnuje z niego, choćby miało się palić i walić.
  -W skrócie... - powiedział ktoś z tyłu. - Zwiewamy stąd?
  -Dokładnie - potwierdziłam, a wtedy podniosła się wrzawa. Przygryzłam wargę, żeby nie wrzasnąć, jednak jeszcze chwila wystarczyła, żebym pękła. Otworzyłam usta i w tej samej sekundzie zrobiło się cicho. Nie wydawszy z siebie żadnego dźwięku, uśmiechnęłam się szeroko.
  -Całym planem i dyskusją zajmiemy się ja, Can, Luza i kilkoro z was, których wybierzemy poprzez naszą grę - objaśnił Natay spokojnie. Can pokiwała głową, zajmując miejsce na stole obok mnie. Starsi członkowie gangu mruczeli między sobą zadowoleni, a ci nowi rozglądali się niespokojnie. Rozumiałam ich. Gra w Nr.1 nie oznacza niczego dobrego.
  -Na... Na czym będzie polegać ta ... rozgrywka? - spytał rudy nowicjusz. Prychnęłam słysząc ostatnie słowo.
  -Nie trzęś dupą. Nikt nie zginie, nikt nie ucierpi ani nic z tych rzeczy... Chyba - zaśmiałam się szczerze. - Musicie polegać na swoim sprycie. Ja idę wszystko przygotować, a wy czekajcie. Can i Nat powiedzą wam co macie robić. Adios kicie! - zawołałam odbiegając do pokoju obok. Nasza baza mieściła się w starym, ogromnym barze. Głównej sali nie tknęliśmy, bo była zbyt fajna na przeróbki, ale trzy boczne pomieszczenia przerobiliśmy na pokój tajnych spotkań i dwa magazyny. Do tegoż właśnie tajnego pokoju się kierowałam. Na stole stało już sześć szklanek ustawionych w jednej linii. Pierwsze trzy napełniłam zielonkawą wodą, a resztę zostawiłam w spokoju. Obok położyłam kartki, które ukradłam z Zachodniego Skrzydła. Na każdej narysowałam dziewięć kropek, które układały się w kwadrat z jedną kropką na środku.
  -Gotowe! - wrzasnęłam. Usłyszałam kotłujących się pod drzwiami ludzi.
  -Wpuszczać pierwszego? - spytał Natay, wtykając łepetynę przez szparę między drzwiami a futryną. Kiwnęłam głową, a po chwili pierwszy delikwent siedział już naprzeciwko mnie.
  -Siadaj - wskazałam krzesło po drugiej stronie stołu. - Nie kojarzę cię. Jesteś nowy? - chłopak skinął śmiało głową. - Jak myślisz? Podołasz temu jakże trudnemu zadaniu? - wskazałam rozstawione przed sobą rekwizyty.
  -Ja nie dam rady? - zaśmiał się. Spojrzałam na niego kpiąco, po czym przesunęłam palcem nad szklankami.
  -Musisz zrobić tak, żeby szklanki były ustawione naprzemiennie, jedna pusta, druga pełna. Możesz poruszyć tylko jedną szklankę - założyłam ręce na piersiach i patrzyłam rozbawiona jak rudzielec męczy się z zadaniem. Po półtorej godzinie dowiedziałam się, że ze wszystkich moich czterdziestu ludzi tylko czwórka nie jest bezmyślną maszyną do życia. Wyszłam z pokoju z ową czwórką i stanęłam na stole. - Cały patent ze szklankami polega na przelaniu wody ze drugiego naczynia od prawej strony do drugiego naczynia od lewej strony. A kropki wystarczyło połączyć czymś na wzór łuku wychodząc poza ten narysowany kwadrat. - wytłumaczyłam pokazując całą 'magię' dwóch sztuczek.
  -I to jest ten cały 'test'? Też mi coś - prychnął jakiś koleś stojący za mną. Odwróciłam się gwałtownie. - Co? Coś nie pasuje, generale? - żachnął się, wyginając usta w obleśnym uśmiechu. Odwzajemniłam ten gest lekkim uśmiechem i zeskoczyłam ze stołu. Powoli, powolutku podeszłam do tego oblecha, a ten oblizał lubieżnie wargi. Kpiący wzrok faceta zgasł, kiedy moja dłoń ścisnęła jego gardło.
  -Jeszcze raz zrób taką minę, a wyryję ci ją rozżarzonym nożem na dupie - wycedziłam, mocniej zaciskając palce na miękkim gardle.
  - Przepraszam za niego. Proszę, puść - powiedziała jedna z nowych dziewczyn, tych co dopiero dołączyły. Spojrzałam na nią z byka, ale spełniłam jej prośbę, odpychając faceta jak najmocniej.
  -Więc... Wiecie już, że to właśnie ta czwórka zdała test - powiedziałam bez cienia uśmiechu, wskazując ludzi stojących za mną. - To oni będą pomagać nam układać plan ucieczki i go realizować. Przy okazji mianuję ich kapitanami oddziałów I, II, III i specjalnego.
  -Ale jak to? To nie ty byłaś kapitanem? - syknął Jake. Siłą powstrzymałam się od wbicia mu łokcia w brzuch.
  -Ja jestem dowódcą, Natay i Candy są moimi pomocnikami, a oni kapitanami. Tak wyszło i tak będzie. Koniec kropka i zamknij ryj - warknęłam. - A teraz! - zawołałam. - Robimy test sprawnościowy. Tor z przeszkodami. Przy wyjściu każdy dostanie kartkę z trasą. Musicie ją przebyć w jak najkrótszym czasie. Wtedy zobaczymy co i jak. A teraz wypierdalać! - zawołałam. Ludzie powoli przesuwali się ku drzwiom, by za nimi puścić się biegiem każdy w swoją stronę. Kiedy w pokoju zostało tylko siedem osób najwyższych rangą, dałam upust swojej wściekłości. Podniosłam stół i z dzikim wrzaskiem rzuciłam nim w ścianę.
  - Spokojnie Luza. Tylko spokojnie - zaczęła Can.
  - Wkurwiłam się! - wrzasnęłam całą mocą nagromadzoną w płucach. Odetchnęłam kilka razy głęboko i względnie spokojna przytachałam stół z powrotem. Wskazałam dłonią, żeby każdy zajął miejsce przy okrągłym stoliku i sama opadłam na krzesło.
  -Więc - zaczęłam, a wszyscy automatycznie zamienili się w słuch. Oprócz Nataya, który molestował moje włosy, ale byłam do tego przyzwyczajona. - Zacznijmy od tego, że Liz i Rich będą pod dowództwem Can, a Drow i Hader pod Natay'a.
  -Czemu akurat tak? - spytała nieśmiało Can.
  - Jak to czemu? Ktoś musi przecież ogarnąć psychozę Nataya i dodać tobie trochę szaleństwa - wszyscy spojrzeli na mnie zszokowani. Nawet Natay, który nie przestawał gnieść moich włosów. Przez chwilę wszyscy patrzyliśmy na siebie w milczeniu, ale ja nadal nie mogłam wyłapać tego niemego pytania, które oni do mnie kierowali. Po chwili jednak zrozumiałam o co chodziło.
  -Tak, tylko dlatego was tak przydzieliłam. macie po prostu ogarniać siebie nawzajem - uśmiechnęłam się. Plan doskonały. - Przechodzimy dalej. Pierwsze piętnaście osób, które tu przybiegnie, będzie w specjalu prowadzonym przez Richa. Następne dwanaście osób będzie w I drużynie Liz. Kolejna dziesiątka to Dwójka pod komendą Hadera, a reszta to Trójka Drowa. Zrozumiano? - wyszczerzyłam się jak debil do kwiatka.
  -Czemu jest takie rozstawienie osób? - spytała Liz, zabierając głos jako pierwsza spośród nowicjuszy. Zaklaskałam na jej cześć.
  -Nareszcie sensowne pytanie - westchnęłam. - Otóż ci, którzy radzą sobie najlepiej, nie będą wchodzić sobie w drogę, więc jest ich najwięcej. Im gorzej idzie kolejnym grupom, tym mniej w nich osób. Wszystko może się zmienić po treningu. Będziemy przenosić ludzi pod koniec wyznaczonego na ćwiczenia czasu.
  -Koniec siedzenia. Czas wracać do roboty - Can szturchnęła mnie w ramię wskazując drzwi. Pierwsze osoby właśnie dotarły i zakwalifikowały się tym samym do specjalnej grupy.
  Przez cały pieprzony dzień siedzieliśmy nad głupim zapisywaniu drużyn i ich członków, bo ktoś co raz mylił się w pisowni swojej ksywki albo w kolejności, w której przybiegł do bazy. W końcu, po ogarnięciu wszystkiego, ludzie rozeszli się do domów. Ustaliliśmy, że zamieszkają grupami, tak jak ich przydzielono po biegu. Ja, Can i Natay mieliśmy zamieszkać razem jako dowództwo, ale...
  -Co to to nie! - zaprzeczyła gwałtownie Can. - Ja nie mam zamiaru spać z wami pod jednym dachem i wysłuchiwać jak o Bóg wie której godzinie będziecie się pieprzyć. Won! - powiedziała, zatrzaskując drzwi przed naszymi nosami. Spojrzałam na Natay'a, Natay spojrzał na mnie i zaczęlismy się śmiać. W wesołych humorach wróciliśmy do domu i po szybkiej kolacji, położyliśmy się spać.
  -Pobudka! - wrzasnęłam wskakując Natay'owi na łóżko i przygniatając go sobą. Chłopak poderwał się do góry przerażony, ale widząc mnie, tylko się roześmiał.
  -Dzień dobry, kochanie - szepnął całując mnie w usta. Spiekłam buraka i wybiegłam z pokoju pod pretekstem parcia na pęcherz. O 10.00 oboje byliśmy gotowi do pierwszego zebrania dotyczącego ucieczki z Nr.1, z twierdzy, z której nie powinno się mieć szansy uciec. Nie na darmo przesiedziałam ostatni tydzień zawalona papierami zapisanymi z obu stron, od góry do dołu. Analizowałam, zdobywałam informacje i oceniałam. Jedną z najciekawszych informacji dostałam od swojego zaufanego informatora. Dotyczyła ona strażników czterech głównych bram wyjazdowych. Za półtora miesiąca rekruci szkolący się na strażników będą pilnowali bramy w Północnym Skrzydle. Za dwa i pół miesiąca tak samo będzie we Wschodnim Skrzydle. Miesiąc po tym taka sama sytuacja będzie miała miejsce w Południowym Skrzydle. Na szarym końcu było Zachodnie Skrzydło. Tutaj rekruci będą dopiero za cztery i pół miesiąca.
  Wspólnie postanowiliśmy zaatakować Północną Bramę. O ile nie będziemy działali podręcznikowo, powinno nam się udać. Nie mogę tego spieprzyć. Muszę jeszcze paru osobom wpakować kulkę w łeb zanim umrę. Niecodziennie dostaje się szansę na ucieczkę z najbardziej strzeżonego miejsca na świecie.

***

skończyłam.
jestem dumna.
zdążyłam to napisać w jeden dzień.
heheherehe.
dość nołlajfienia na dziś.
idę grać w kosza.
miłego. ♥

sobota, 28 czerwca 2014

Rozdział 8 : Co było potem, zanim przyszło teraz

ostatni rozdział był fajny.
ten też będzie ;3

***

  -Przepraszam - szepnęłam miłym głosem. Pan, do którego się zwróciłam, odwrócił się gwałtownie w moją stronę, po czym zamarł w miejscu patrząc to na mnie, to na karabin, który niezdarnie trzymałam w ręku. -Przepraszam, że przeszkadzam, ale mógłby mnie pan zaprowadzić do tego miejsca? - spytałam miło, wskazując czerwony X na mapie, którą rozłożyłam na ziemi. Starszy pan kucnął obok mnie, po czym kazał mi iść za sobą. Poczekał aż schowam mapkę do kieszeni i po chwili ruszyliśmy. Idąc usłyszałam jak mężczyzna mówi do siebie, że zapewne dostałam się tu przez nieszczęśliwy wypadek. Prychnęłam rozbawiona, ale ukryłam to pod zmęczonym kaszlem. Starszy pan szedł przodem, ja - zaraz za nim. Poprawił plecak zwisający z jego ramienia, a wtedy w moim mózgu coś zaskoczyło.

Obliczyłam.
Wyliczyłam.
Wymierzyłam.
Wystrzeliłam.

  Odsunęłam od twarzy karabin. Staruszek opadł na ziemię, nie zdając sobie nawet sprawy ze swojej szybkiej śmierci. Kula przeszyła skórę, kość potyliczną, płat potyliczny, spoidło wielkie, płat czołowy, kość czołową, by na samym końcu wyrwać dziurę dokładnie na środku jego czoła. 
  Uklękłam koło górnej części ciała starszego pana i odłożyłam na bok karabin. Przyłożyłam delikatnie palce do szyi mężczyzny. Puls był już praktycznie niewyczuwalny, więc podniosłam jego ramię i zdjęłam z niego plecak. Otworzyłam go i wysypałam jego zawartość. Jedna strzykawka, kilka opakowań leków, notes i reklamówka z jedzeniem. Głodna jak wilk wgryzłam się w trochę przytwardą bułkę i zapiłam ją świeżym mlekiem. Przeżuwając powoli, spakowałam do plecaka zabezpieczony karabin, notes i leki. Strzykawkę rozwaliłam podeszwą buta i zarzuciłam plecak na plecy. Ruszyłam przed siebie, szukając kolejnego pana.
W końcu go zauważyłam. Wysoki, czarnowłosy, barczysty, w porwanych jeansach i szarej koszulce, w której było więcej dziur niż materiału. Zaśmiał się nagle, odrzucając do tyłu włosy sięgające mu do ramion. W dwóch palcach trzymał niedopalonego papierosa. Stanęłam zaraz za mężczyzną i zaczekałam na dobry moment na zaczepienie go. 
  -Ej, Barney. Jakiś dzieciak za tobą stoi - powiedział niski, gruby rozmówca mężczyzny, który zerknął za siebie. Uśmiechnęłam się, wyobrażając sobie jak wbijam mu nożyczki w jego ciemne oczy, które teraz rozszerzyły się ze zdziwienia. Powiedział swojemu koledze, żeby poszedł po 'naszych', po czym kucnął przede mną. 
  -Cześć, mała. Co tu robisz? - spytał miło.
  -Chciałam poprosić, żeby mi pan powiedział gdzie jest to miejsce - powiedziałam, rozprostowując mapkę na ziemi i wskazując zamazany na szybko X. Mężczyzna podrapał się po głowie, po czym wstał i wyciągnął do mnie rękę. Wepchnęłam kartkę do kieszeni i wytarłam niezdarnie dłonie o kombinezon. Lewą ręką złapałam jej większą i bardziej szorstką odpowiedniczkę. Ruszyliśmy powolnym krokiem przed siebie. Raz skręciliśmy w prawo, raz w lewo i przeszliśmy na koniec ślepego zaułka. Mężczyzna zwany Barney'em otworzył drzwi. Uderzył we mnie za głośny gwar, jakieś krzyki, trzask tłuczonego szkła i pojedynczy wystrzał. Barney wziął głęboki oddech.
  -CISZA! - wrzasnął głębokim głosem. Wszystko ucichło, zamarło i praktycznie zawisło pod zimnym wzrokiem Barney'a, którym otaksował wszystkich siedzących w środku. Poczułam jego rękę na swoich plecach. Już chciałam sięgnąć do swojego plecaka, ale mężczyzna tylko popchnął mnie lekko do przodu. - Gdzie szef? - spytał głośno. Ludzie rozstąpili się, robiąc przejście dla niskiego, grubego mężczyzny o kobiecych rysach. Łysa czaszka połyskiwała w słońcu. Łysek podszedł do nas i przyjrzał mi się dokładnie.
  -Kto to? - warknął , patrząc ukosem na Barney'a. Mężczyzna opowiedział swojemu szefowi to, co ja opowiedziałam jemu.
  -Tyle wiem, Kirk. Albo ta mała naprawdę to zrobiła, albo była świadkiem rzezi i ześwirowała - Barney niepewnie przyglądał się szefowi, który złapał mnie za brodę i obracał moją twarz w każdą stronę. Popatrzyłam na Barney'a, ale on stał spokojnie, więc się nie wyrwałam, choć mogłam zrobić to w każdej chwili. Kirk zamyślił się na moment.
  -Dobra - powiedział, biorąc się pod boki i uśmiechając się szeroko. - Wezmę ją. Kocia się ucieszy.
  Barney zamarł, a szybki rzut okiem na jego twarz utwierdził mnie w przekonaniu, że nienawidzi swojego szefa. Kirk objął mnie ramieniem i poprowadził przez pomieszczenie, z którego przeszliśmy do małego pokoju. Łysek zamknął drzwi na prowizoryczny zamek i zwrócił się do mnie z obleśnym uśmiechem.
  Rozbieraj się. Muszę ocenić czy się nadajesz - mruknął, a jego oczy zmieniły się drastycznie. W ciekawskich do tej pory tęczówkach, ujrzałam szaleństwo i podniecenie. Jeszcze chwila, a nogi zaczęłyby pode mną drżeć. Wspomnienia sprzed pół roku zaczęły leniwie ożywać, jednak w porę się opanowałam. Zsunęłam powoli plecak z ramion. Postawiłam go przed sobą i zaczęłam szybko myśleć. Oceniłam sytuację. Rozłożyłabym go gołymi rękoma, ale on ma za plecami cały gang mocno napakowanych kolesi, w tym tego, który mnie tu przyprowadził. Zaatakowaliby mnie, gdybym wyszła z krwią na ciuchach, a ze mną nie byłoby ich szefa. Pomyślałam jeszcze chwilę, po czym westchnęłam zrezygnowana. Czas zrobić swoje. Wsadziłam rękę do tylnej kieszeni kombinezonu i palcami wymacałam scyzoryk na sprężynkę, który ukradłam od pierwszego zabitego tu człowieka. Rozłożyłam nożyk za plecami i już miałam nim rzucić w szyję szefuńcia, gdy usłyszałam zduszone wołanie zza drzwi. Ktoś wołał Barney'a. Wzruszyłam ramionami, ale tym razem nie zdążyłam nawet ruszyć ręką. Drzwi wyleciały z zawiasów, a w ich miejscu pojawił się Barney.
  -Mówiłem ci, że się nią zaopiekuję, więc wypierdalaj stąd! - wrzasnął szef, a jego brzuch podskoczył wściekle. Czarnowłosy mężczyzna stanął między nami, a jego plecy całkowicie mnie zasłoniły. Miałam czyste pole. Pomyślałam przez kilka sekund i podjęłam natychmiastową decyzję.

  -Ja doskonale wiem, co ty jej chciałeś zrobić...
  Rozpięłam plecak.
  -Może i zostałem tu zamknięty za wielokrotne morderstwo...
Wyjęłam karabin.
  -Ale nigdy nie pozwolę, żebyś zrobił świństwo tak małemu dziecku!
Odbezpieczyłam go...
  -Już dawno chciałem cię sprzątnąć, ale nie miałem okazji!
i uniosłam do góry.
  -Jesteś tylko starym, obleśnym pedofilem, jebany grzybie!
Wymierzyłam prosto w głowę.
  -Tym razem nie pozwolę ci dalej żyć. Zginiesz za wszystkie twoje ofiary!
Położyłam palec na spuście...
  -Dziś zginiesz, rozumiesz?!
 i zdecydowanie go nacisnęłam.
  
  Kula przeleciała pod podniesionym ramieniem Barneya i utknęła w czaszce Kirka. Huk wystrzału sprowadził kilku ciekawskich ludzi. Co zobaczyli po wyjrzeniu zza rogu?
  Leżącego pod ścianą, martwego Kirka.
  Zamarłego w pół kroku Barneya z pięścią gotową do uderzenia.
  Małą dziewczynkę, klęczącą przed rozpiętym plecakiem.
  A w ręku trzyma karabin wycelowany w szefa.
  Uśmiecha się, nie mogąc dostrzec światła życia w oczach mężczyzny.

  Pierwszym komentarzem zgromadzonych było jedno, chóralne "ja jebie". Potem wszystko potoczyło się z górki. Barney został nowym szefem i przyjął mnie do gangu, obwieszczając, że od tej pory jestem jego córką. Kocia chciała mnie wziąć do siebie i 'wyszkolić' na swoją prawowitą następczynię, ale mój nowy ojciec jej na to nie pozwolił. Dopiero kilka dni później dowiedziałam się, że właśnie ta kobieta jest prostytutką i właścicielką tutejszych trzech burdeli.
  -Słuchaj mała - powiedział Barney pod koniec mojego czwartego tygodnia pobytu w Nr.1, po czym postawił przede mną moją kolację. - W naszym gangu jest chłopiec w mniej więcej twoim wieku. Jutro powinien tu być. Nie wie, że do nas dołączyłaś, więc bądź ostrożna.
  -Czemu? - spytałam z pełnymi ustami. Barney niespodziewanie dobrze gotował, za co dostał u mnie dodatkowe punkty jako ojciec. Westchnął głęboko.
  -On.. Jakby to powiedzieć.. Nie jest do końca normalny. On urodził się tutaj, w Nr.1, między murami tego miasta. Od małego jest wychowywany na zabójcę, więc jest trochę cholernie niebezpieczny, o to mi chodziło - zaśmiał się głośno. Po następnej godzinie spędzonej na rozmowie o tutejszym życiu, poszliśmy spać do oddzielnych pokoi.
  Coś wtargnęło do mieszkania Barney'a. Czułam to. Czułam, że ktoś albo coś wlazło do mojego pokoju przez okno i teraz patrzy na mnie, stojąc gdzieś w tym pomieszczeniu. Udawałam, że nadal śpię, jak to robiłam, kiedy Matthias przychodził do mnie w środku nocy. Oddychałam miarowo, nie warząc się nawet ruszyć. Jak ja się cieszyłam, że pamiętałam o tym co mówił Barney. Nie wszyscy ludzie śpią w nocy, więc zawsze muszę mieć przy sobie broń. Przynajmniej póki nie urosnę. Zacisnęłam dłoń w pięść. Jakimś cudem nóż nie wypadł z moich rąk kiedy spałam. Może jednak nie jestem taka pechowa jak mówią?
  -Nie ruszaj się - warknął ktoś. Oh, więc to człowiek. Wnioskując po głosie, był to chłopak. Przynajmniej tyle wiem. Westchnęłam ciężko w myślach. Przez chwilę było zupełnie cicho. Czułam, że intruz powoli zbliża się do mojego materaca. Skoczył. Obróciłam się na plecy, wyciągając przed siebie nóż, wymierzony z przerażającą precyzją. Nasze ciała zatrzymały się w tym samym momencie. Mierzył do mnie z dość małej broni palnej, którą przystawił mi do czoła. W świetle księżyca błyszczało ostrze przystawione do szyi chłopaka. -Kim jesteś? - warknął, przyciskając wylot lufy do środka mojego czoła. Myśl, myśl, szybko. Skoro chłopak tak się zachowuje, to musi znać kogoś kto tu mieszka albo lubi znać imię swojej ofiary. Bardziej stawiałam jednak na to, że zna Barney'a. Mam! To jest myśl!
  -Spytaj Barney'a - powiedziałam, zachowując pozorny spokój. Na dźwięk tego imienia, chłopak spojrzał mi w oczy. Jego spojrzenie było czujne i zaciekawione.
  -Pierwszy raz widzę tu kogoś tak młodego - mruknął.
  -Nigdy w lustro nie spojrzałeś? - odparowałam, wywołując uśmiech na twarzy chłopaka.
  -Co ty na to, żebyśmy odłożyli broń i załatwili to w inny sposób? - zaproponował.
  -W jaki? - moja dłoń odruchowo zacisnęła się na rękojeści noża.
  -Powalczmy na pięści - wyszczerzył się. Odetchnęłam głęboko. Miałam pomysł, który był tak samo szalony co niebezpieczny. Gwałtownie zgięłam nogę w kolanie, waląc nim chłopaka w brzuch. Dzieciak skulił się, poluźniając chwyt. Wybiłam mu broń z ręki i przewróciłam go na plecy. Jedną dłonią zablokowałam jego ręce, a drugą nadal ściskając nóż przyłożyłam mu go do gardła.
  -Teraz to ja spytam kim jesteś - zarechotałam, przechylając głowę w bok.
  -Słodko... - uśmiechnął się chłopak szeroko. Mimo, że był moim wrogiem, uśmiechał się całkowicie szczerze. - Jestem Natay, a teraz... - zawahał się. Po chwili leżałam już na ziemi, a chłopak siedział mi na podbrzuszu. - Teraz czas na ciebie, dziecinko. Jak masz na imię? - oblizał usta wodząc tępą stroną mojego noża po mojej klatce piersiowej.  Splunęłam mu w twarz. Otarł strużkę śliny spływającą po jego policzku i zamknął ozy. Zza pleców wyjął mały, damski pistolet i wymierzył nim w moje serce. Zadrżałam. Wiedziałam, że przeżyję. Nie wiem czemu, ale byłam o tym całkowicie przekonana. Mój mózg zauważył coś, czego ja jeszcze nie spostrzegłam. I nagle walnęło mnie olśnienie. Kiedy przewróciłam chłopaka na plecy, położyłam go na mojej kryjówce. Jeśli dobrze myślę, to to co trzyma w rękach ten cały Natay, jest MOJĄ bronią z MOJEJ  skrytki. A MOJA broń leżała tam nienaładowana.
  -Żegnaj, dziewczynko - wyszeptał chłopak, po czym usłyszałam ciche kliknięcie. To Natay pociągnął za spust.
  -Luza! Co się dzieje?! - zawołał Barney, wpadając do pokoju. Zaniemówił, widząc jak siedzę po turecku na plecach obezwładnionego chłopaka. Nagle mój 'ojciec' podbiegł do mnie, złapał za ramiona i potrząsając moją osobą, raz po raz krzyczał moje imię.
  -Ej, Luza, no! - wrzasnął już ten teraźniejszy, szesnastoletni Natay. - Co ci jest?! Stoję za tobą już kilka minut!
  Rozejrzałam się zdezorientowana. Siedziałam na dachu z nogami przewieszonymi poza krawędź budynku. W moje dłoni spoczywał nadpalony papieros, żarzący się się powoli. Uśmiechnęłam się na wspomnienie swojego pierwszego razu. Wsadziłam przyczynę mojej powolnej śmierci w zęby i stanęłam przodem do Natay'a prawiącego mi kazanie na temat mojej nieodpowiedzialności.
  -Oj zamknij się. Zachowujesz się jak niańka - warknęłam wyjmując z pomiędzy warg. Wydmuchnęłam dym, po czym zamknęłam usta chłopaka swoimi. Złapałam za jego kark i przycisnęłam go do siebie mocniej. Kiedy odepchnęłam go od siebie, stał jak przysłowiowy słup ~ zdrętwiały i cichutki. - Ja zmykam po Jake'a. Do zobaczenia w domu, kotku - oblizałam usta i zniknęłam na schodach prowadzących na dół, zostawiając mojego Słupa samego.
  Zapukałam kilka razy w drzwi. Po kilku takich razach miałam dość. Kopnęłam drzwi z całej siły i dopiero wtedy Smith łaskawie podniósł słuchawkę.
  -Tak? - wysapał, a ja westchnęłam ciężko.
  -Weź ty się nie zabawiaj z tą nową strażniczką w godzinach swojej pracy, stary dziadzie. Otwieraj - warknęłam. Drzwi stanęły otworem, ale stary pierdziel zapomniał odłożyć słuchawkę na miejsce. Z głośniczka nadal wydobywały się ciche jęki jego i młodej strażniczki. - Matko, co one wszystkie w nim widzą? - szepnęłam pokonując znajomą trasę. W myślach próbowałam zliczyć wszystkie kochanki Smitha, ale coś mi nie szło.
  Po wypełnieniu wszystkich formularzy, wyszłam z Zachodniego Skrzydła z Jake'm ramię w ramię. Ku jego zdziwieniu nikt na nas nie napadł, mimo że był dość dobrze ubrany i miał ze sobą wypchany po brzegi plecak. Całą drogę gawędziliśmy o wszystkim i o niczym, żeby tylko uniknąć ciszy. Jake był tu nowy i nie wyczuwał niebezpieczeństwa, ale ja wiedziałam, że chłopak oddycha tylko dzięki mojej obecności. Tacy jak on nie poznali jeszcze smaku prawdziwego strachu o swoje życie i cały czas bujali w obłokach.
  Wszystko będzie dobrze, wygram każdą walkę. Przecież byłem tym, tym i tamtym! Ja miałbym przegrać?! - tak właśnie myślą ludzie, którzy pojawili się tutaj przez swoją głupotę. Zostali złapani po popełnieniu jednego błędu, wplątali się w ciemne interesy lub byli w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze. Nagle coś zamigotało mi w głowie. Miałam plan jak pokazać Jake'owi tutejsze realia.
  -Stój, Jake! Czekaj na mnie tutaj! Ja lecę się wysikać! - zawołałam odbiegając między bloki. 

No, dawaj kotku. 
Kto jest silniejszy?
 Ty ze swoją wolą życia
 i instynktem konia
 czy bezlitosne miasto,
 które pochłonie cię szybciej
 niż zdążysz to zauważyć?

  Przez chwilę nic się nie działo. Nagle coś błysnęło, a Jake złapał się za ramię, wrzeszcząc jakby go ze skóry obdzierali. Rozejrzał się niespokojnie, a spomiędzy jego palców zaczęła wyciekać krew. Kolejna strzała przeleciała obok chłopaka i napięła żyłkę, która rozcięła jego łydkę. Westchnęłam, kręcąc głową. Wyjęłam broń z kabur. Powietrze świsnęło. Kilka odgłosów wystrzału trochę mnie zdziwiło, więc byłam jeszcze bardziej czujna niż do tej pory. Z zaułków powychodzili napakowani faceci, wymachujący pałkami.
  -I kto ci teraz pomoże chłopczyku?  - zapytał jeden z nich rechocząc obleśnie. Skrzywiłam się, licząc szybko napastników. Ośmiu, nie licząc człowieka strzelającego żyłkami i tego, którego przed chwilą zabiłam, leżący za moimi plecami. Wymierzyłam w dwóch mężczyzn stojących daleko od siebie i wystrzeliłam. Oboje osunęli się na ziemię martwi. Przyjrzałam się dokładniej pozostałej szóstce, która obracała się we wszystkie strony, szukając mojego położenia. Dwóch z nich miało przy sobie broń palną. Zabawne, że to właśnie tych ludzi zastrzeliłam. Trzecią posiadał człowiek od strzał. Schowałam swoje pistolety i wyszłam z cienia. Pstryknęłam zapalniczką, zwracając całą uwagę na siebie.
  -Co jest, Scarlet? Twój kumpel ma kłopoty, a ty sobie palisz? - zawołał jakiś facet. Zignorowałam go całkowicie, przyglądając się żyłce błyszczącej w słońcu. Śledziłam wzrokiem kierunek błyszczącej nitki, dopóki nie zobaczyłam skąd nadleciała. Wystrzelona z naprzeciwka. Wpatrywałam się w okna bloku spod opadającej mi na oczy grzywki. W jednej z dziur (pozostałość po wyłamanym oknie) dostrzegła ruch. Szybko wyciągnęłam broń i koleś od strzał był już albo martwy, albo ciężko ranny. Uśmiechnęłam się szeroko i stanęłam plecami do Jake'a.
  -Zatańczmy, panienki! - zawołałam, rozkładając ramiona. Mężczyźni rzucili się na mnie z dzikim wrzaskiem. Po kilku chwilach wszyscy leżeli martwi. Pobieżne oględziny ciał usatysfakcjonowały mnie bardziej niż się spodziewałam. - Prosto w lewe oko - uśmiechnęłam się zwycięsko. Zaczęłabym się głośno śmaić, gdyby nie rwący ból w lewym udzie. Spojrzałam w dół, poważniejąc. Moje oczy znów ziały obojętnością na kilometr, a ja nie odczuwałam żadnego bólu, ciepła, zimna... Nic. 
  Odwróciłam się i szybkim krokiem weszłam do budynku. raz dwa obliczyłam w którym mieszkaniu znajdował się strzelec. Zastałam go tam, gdzie podejrzewałam, rannego, ledwo dyszącego i próbując zatamować krew płynącą powoli z jego brzucha. 
  -Dobij.. mnie. Proszę.. - wycharczał, opluwając się kolejną porcją krwi. Podeszłam do 'okna' i wyjrzałam z niego. Nie było tak wysoko.
  -Ciekawiło mnie zawsze czy ranny człowiek przeżyje upadek z pierwszego piętra. A ty? Co o tym sądzisz? - spytałam uśmiechając się diabelnie do delikwenta. Zaczął krzyczeć, żebym go szybko zabiła strzałem w głowę. Krzyczał głośniej, kiedy podniosłam go do góry jak księżniczkę. Jego wołanie ucichło, kiedy wyrzuciłam go przez okno jak księżniczkę. Kiedy usłyszałam głuche uderzenie, zeszłam powoli po schodach. Jake klęczał przy ledwo zipiącym kolesiu.
  -Trzeba mu pomóc! On umrze! - zawołał zrozpaczony.
  -Ojejku. A jednak potwierdziłeś moje obawy. Jednak przeżyłeś - warknęłam, przeładowując znalezioną broń. Zignorowałam słowa Jake'a, który patrzył na mnie przerażony.

Tak to już jest, skarbie.
Tutaj liczy się tylko twoje życie.
Niczyje więcej, więc żyj.

  Ku większemu przerażeniu Jake'a, wymierzyłam strzał w stopy rannego. Potem przedziurawiłam mu łydki, uda, dłonie, przedramiona i ramiona. Kucnęłam obok prawie martwego chłopaka i wsypałam mu w ranę na brzuchu garść piasku. Gołą ręką upchałam tam więcej piasku, który powoli zabarwiał się na bordowo. 
  -No. Myślę, że tyle wystarczy - powiedziałam wstając. Przedziurawiłam chłopakowi łeb i zwróciłam się do Jake'a.
  -Jak mogłaś?! Przecież to też jest człowiek! Jesteś okrutna! - zawołał. Wydawało mi się przez chwilę, że przede mną nie stoi dorosły facet, tylko małe, pięcioletnie dziecko.
  -Okrutna byłabym zostawiając go samemu sobie zaraz po zapiaskowaniu jego rany, a obok jego głowy położyłabym pistolet. Poza tym był jednym z tych, co cię zaatakowali. To on cię zranił - powiedziałam spokojnie. 
  -Więc trzeba było go szybko zabić! Tak, żeby nie cierpiał! Ty go torturowałaś! - zawołał przejęty. Kucnęłam przed nim. Coś we mnie zawrzało.
  -Lepiej dziękuj temu w co wierzysz, że żyjesz. To jest Nr.1. Tu zabija się każdego, kto chociaż trochę zajdzie ci za skórę i czerpie się z tego przyjemność, bo to praktycznie jedyna rozrywka. Ja odbieram życia nawet dlatego, że się nudzę. To jest już jak oddychanie. Niby odruchowe, ale cholernie potrzebne. Dla mnie to jest jak gra. Pamiętaj. Żeby tu przeżyć, musisz być bezlitosny. Tak to już jest na tym świecie. Słabi giną pierwsi, a silni zabijają siebie nawzajem. Poza tym musisz być czujny cały czas. Tutaj nie ma rzeczy takich jak poza tymi murami. Tutaj nikt nie będzie cię pytał czy jesteś zdrowy, czy dasz radę walczyć, czy jesteś gotowy... Tutaj od razu ktoś wpakuje ci kulkę w łeb albo nóż między żebra. Rozumiesz to? Musisz mieć dobry refleks, musisz być nieprzewidywalny, musisz mieć pokerową twarz, nie możesz pokazywać strachu. Musisz umieć zabijać z uśmiechem na ustach. Musisz być gotowy na walkę, kiedy gotowy nie jesteś. To jest Nr.1, to miasto rządzi się swoimi prawami. Zabijaj, żeby móc przeżyć i rób to, na co twój przeciwnik nie jest gotów - odetchnęłam głęboko, widząc, że coś do Jake'a dotarło. Byłam z siebie dumna. Może chłopak przeżyje dwa dni dłużej, kiedy będzie musiał poradzić sobie beze mnie. Wyjęłam z jego plecaka dwie dziwnie wyglądające szmaty i obwiązałam nimi jego rany. Pomogłam mu wstać i odpaliłam papierosa, zbierając broń zabitych przeze mnie ludzi. Jedyne co zostawiłam to trzy drewniane pałki bez gwoździ w nią wbitych i łuk 'torturowanego' chłopaka. Jako jedyni żywi w tym miejscu, ja i Jake ruszyliśmy do bazy mojego gangu. Byłam w wyśmienitym nastroju, ale Jake szedł za mną markotny i jakiś nieobecny. Cóż, chyba każdy by taki był, jakby ktoś nagle mu powiedział, że musi cieszyć się z popełnionych przez siebie morderstw. 
  Uśmiechnęłam się sama do siebie. Na następne trzy dni, mój i Barney'a gangi będą mieszkać w jednym bloku, opracowując trzy plany. 

PIERWSZY  treningowy.
DRUGI   ucieczki z Nr.1.
I TRZECI   ...

PLAN ODNALEZIENIA MOJEJ MACOCHY.


***

ooo ludzie ;___;
wreszcie skończone xD
teraz biorę się za Wieczór kawalerski Belzeebuba
nie 'teraz' dosłownie, ale jutro xD
miłych wakacji xD
TO PIERWSZY ROZDZIAŁ NAPISANY 
NA WAKACJACH 2014r!!!

cieszmy się nakazuję! xD
idźcie pływać, bo ja tak mówię. o.
dziękuję, to tyle, do widzenia.